poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Rozdział 27

Rose


Niewidzialne palce torowały sobie drogę przez moje plecy, kurcząc wszystkie mięśnie.

Zapadałam się w sobie.

Jak zgnieciona kartka papieru.

Kwiat, który składa swoje płatki.


Obrona.


Wzniecałam ogień, który nie zatrzymywał cichej tortury myśli i bólu tworzącego ścieżki na moim ciele.

Płonęłam gniewem i topiłam się w swoim smutku.

Targały mną sprzeczności.

Byłam lekka jak pranie na wietrze.

Znoszona. Poszarzała.

Opadałam coraz głębiej w ramiona skorpiona, który zgubił swój jad.

Modliłam się, by było inaczej; by schował go poza obszarem mojej świadomości.

Miałam ochotę zabawić się w wisielca, tak jak zrobił to mój najczarniejszy koszmar.


T o b y...


-Szszsz- ręce Scorpiusa tworzyły okręgi na moich spiętych plecach.

Byliśmy w błędnym kole naszych tragedii, myśli i działań.

Staliśmy w miejscu, a mnie to

cholernie

wkurzało.


Odepchnęłam go.


Wstałam; na nogach, które wydawały mi się cienkie i kruche jak zapałki.

Tak trzymać.

Coś musiało zapłonąć.


Nie przeszkodzą temu kałuże łez wypłakanych przez niebo.


Drżałam.

W moim odczuciu, znów byłam w dormitorium z tym samym jasnowłosym chłopcem, który klęczał na ciemnych panelach pokrytych delikatną warstwą kurzu.

Widziałam kolejne gazety, ogromne litery ich nagłówków.


ATAK NA MINISTERSTWO


Złowieszcze chórki śpiewały w mojej głowie: TRALALALA TRALALALA HEJ!

Były wszędzie w swych ciemnych szatach jak granatowe i szare chmury nad nami.

-Rosie- wstał i dotknął mojego ramienia. 

Szukał głową mojego obojczyka, ale go nie znalazł, bo zrobiłam krok do tyłu.

Popatrzyłam na twarze zebranych wokół nas:

Evie.

Chris.

Laura.

Nathan.

Parę kroków dalej Al.

Al.

Albus Severus Potter.

Mój kuzyn.

I dopiero wtedy zrobiłam to, na co nie byłam gotowa.

Rozpłynęłam się w powietrzu.

Poczułam dziwaczny ucisk w okolicach brzucha towarzyszący teleportacji.

Moje stopy znalazły twarde podłoże.

Po nim stąpam.



Laura


Odgarnęłam włosy, które pot przylepił do mojej twarzy. Wystarczyło mi przelotne spojrzenie Chrisa, by odrzucić maskę, która była moją stałą towarzyszką.

To uległo zmianie, gdy ten niepozorny chłopak zagnieździł się w moich myślach. 

Przestałam pragnąć ciągłej zabawy w chowanego.

Widziałam współczucie w jego oczach, które graniczyło z rzeczywistym bólem straty kogoś bliskiego.

Miłość rzeczywiście nadaje nowy bieg naszym ścieżkom. Stara czarownica miała racje.


WSZYSTKO WYDAWAŁO SIĘ INNE. WSZYSTKO WYDAWAŁO SIĘ INNE. WSZYSTKO...


Szukałam dłonią jego dotyku. Ścisnął ją mocno, jakby potrzebował pomocy, by wejść na wysoki klif.

Była mokra.

A moja?

Drżała, tak jak moje ciało i usta.

 Mój wzrok był zimny i pewny.

Podciągnęłam go do góry, a on jęknął zdziwiony.

Miałam ochotę w tym całym szaleństwie mruknąć;


kochanie, jestem od tego, by zadziwiać. Kiedy się nauczysz?


Ale nie zrobiłam tego..

Bałam się widma przebranego za nasz cień.

Bałam się fatum, które mogło gonić nas jakimś ogromnym harleyem.

Bo przecież czasy się zmieniły.


Nie odwracałam wzroku.

Trwoga była jedynym, co czułam. Zadziwiające, że pchała mnie do przodu.

-Obudźcie się- to nie był wrzask, ale mój głos stał się donośny, jakbym użyła czarów.

Może byłam tego nieświadoma?

Kilka pracowników z Ministerswa rozejrzało się we wszystkie strony świata, aż w końcu rozmyło się na wietrze.

Nie wiedziałam, czy poza urzędem działało zaklęcie Namiaru czy postanowili zdać się na los; może udało im się wyciągnąć ten z właściwym miejscem.

Z tym, do którego udał się Toby, a jego śladem Rose.

Hermiona Granger  podeszła do nas pewnym krokiem, który musiał wejść jej w nawyk przez tyle długich lat.

Albus podniósł się z ziemi. Zauważyłam, ile sprawiło mu to trudu; nie odniósł wielkich ran, więc na ciele nie pozostaną żadne blizny, ale te na sercu nigdy się nie zagoją.


Hermiona rzuciła się w jego ramiona z cichym westchnieniem.

Otarła łzy z jego policzków pośpiesznymi ruchami i pocałowało go w czoło, jakby miała mu ofiarować wszystko, czego sobie zażyczy.

Myślę, że pragnęła skraść dla niego księżyc, chociaż nawet nie był jej synem.

Poczułam smak łez w gardle.

Nigdy nie widziałam czegoś, co łamałoby serce w tak okrutny sposób.

Ich miłość bardziej grała na strunach moich emocji niż obojętność czy nienawiść.

Puściła go powoli, tak jak z trudem opuszcza się kochaną osobę.

-Lauro, ja muszę wiedzieć, gdzie ona jest, rozumiesz? To moja córka.- spojrzała na mnie- Jestem prostym urzędnikiem, nie mam pojęcia o połowie spraw Ministerstwa. Poza tym los całego świata czarodziejów jest dla nich ważniejszy, niż jednej osoby. Nie ważne, czyją Rose jest córką. Nikt teraz mnie nie wysłucha. Gdzie oni mogli...

Widziałam jak trybiki w jej mózgu odnalazły właściwe miejsce, jak wyciągnęła dwie ręce przed siebie (chyba dlatego, że tylko tyle ich ma) i chwyciła jedną z nich Ala. Po zastanowieniu sięgnęła po moją.

Nathan wbił palce w ramię swojego przyjaciela. Evie wtuliła głowę w ramię Nathana. Chris odnalazł moje palce i ścisnął je niepewny.

Obraz przed moimi oczami rozmazał się..i wyostrzył jak w idealnie dobranej soczewce.


Byliśmy w Ministerstwie.

Widziałam twarze wykrzywione szaleństwem.

Zaślepionych pracowników próbujących dosięgnąć nas rękoma.

Wytwarzaliśmy wokół siebie tarcze ochronne, zbywaliśmy ich zaklęciami, odbijaliśmy ich uroki.

Ale to nie było łatwe. Nikt nie powiedział, że takie będzie.

Zostałam odepchnięta prostym zaklęciem rozbrajającym. Leciałam i leciałam, aż w końcu leżałam jak długa na Nathanie Zabinim. Stęknął, a mimo to, pomógł mi wstać.

Biegliśmy, trzymając się za ręce; uchylaliśmy się przed pociskami.

Puściłam go.

Próbowałam znaleźć rude włosy, czerń czerni.

Nie widziałam..

Byłam jak ślepiec.

Tłum był za duży.

Czarodzieje, którzy nie zostali zaczarowani lub nie wymienili uścisku dłoni ze zdrajcą walczyli

różdżka w różdżkę ze swoimi starymi kumplami.


Nie pozostało mi nic.

Nic oprócz potrzeby jeszcze jednego spojrzenia, zanim znowu będę silna i gotowa przejść przez ogień.

Gdzie jest Chris?

Nie widziałam go...

Musiałam poradzić sobie z tą wiadomością.

Może udało mu się przedrzeć dalej i był bliżej znalezienia właściwego sprawcy tego chaosu.

Albo został w tyle i był bezpieczniejszy niż w samym sercu walki. Nie wiedziałam, nie wiedziałam. 

Chwyciłam się nadziei.

Odepchnęłam się od niej, znalazłam siłę napędową...

 I rzuciłam się w wir wojny...


Jestem ruiną.

Cicho sza.



Scorpius 


Moim marzeniem stało się posiadanie peleryny niewidki, chociaż wcześniej nigdy tego nie pragnąłem.Cóż, szkoda, że nikt już nie spełniał moich życzeń. To nie było Malfoy Manor. To nie był też Hogwart.


Dłoń Rose była ciepła, gdy szliśmy za rękę, przemierzając opuszczone biura. Ciała zasłaniały dywany; ciała ludzi, którzy mieli siłę stawić opór. Co do tego nie miałem wątpliwości.

Rzuciłem zaklęcie, które sprawiło, że nasze kroki stały się cichsze. Nie było to dobre rozwiązanie, 
bo użycie tego czaru pozbawiało dużej ilości energii i było krótkotrwałe.

Ale pomysły są jak milczące wyrocznie; lubią pozostawiać nas samym sobie.

-Rosie- poruszyłem ustami, ale wiedziała, co miałem na myśli.

Czuła, że coś się nie zgadza.

Część z nich nie zdążyła wyciągnąć różdżek. Wszędzie walały się rozbite naczynia; szkło kruszyło się pod naszymi butami. Było tak, jakbyśmy szli po śniegu; nieustanne chrup chrup przypominało łamane kości.

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, smuga światła przeleciała nad moim uchem jak spadająca gwiazda.

T a k   m a ł o   b r a k o w a ł o.

Rzuciłem Rose na ścianę i osłoniłem ją swoim ciałem, odbijając kolejne zaklęcie.

Nie mogłem wiedzieć, czy mężczyzna uważa nas za ludzi Puckeya czy sam jest jednym z nich,

Jego twarz nic nie zdradzała.

-Jesteśmy po twojej stronie- powiedziałem, myśląc, że może to okaże się zapobiegawczym ruchem.

Zachowywał się, jakby nic nie zrozumiał.

To był jeden z nich; musiał nim być..

Po chwili poszybował w powietrzu i uderzył głową o ścianę; czerwona smuga krwi błysnęła na szorstkiej powierzchni, gdy jego głowa spotkała się z kantem regału.

Biegliśmy przed siebie; nasze kroki wydawały się tak głośne jak kroki strażników, którzy zbliżali się do nas, gdy uciekaliśmy z kryjówki Toby'ego.

Szukaliśmy miejsca, w którym mógł się znajdować Puckey.

Myślenie w takich sytuacjach wydawało się czystym złudzeniem, ale czy nie żyjemy w objęciach absurdu?

Czasami od jednego ruchu zależy cała kolejka.

Jedna dobra myśl pociąga za sobą szereg trafień.

-Będzie tam, gdzie się najbardziej tego spodziewamy..

-Mówisz, że nie zbrudzi rąk walką?- odbiła dwa zaklęcia, gdy zza zakrętu wyłonili się Śmierciożercy.

Zrobiłem to samo, co ona. Już nic nie czułem.

-A po co? Chcę posiąść swój tron i zgarnąć przy tym dziewczynę. Oni? Nic dla niego nie znaczą...Ale my..t a k.

-Zemsta działa jak ukojenie, co?

-Sądzę, że dla takich typów jak on to jedyna przyjemność na tym świecie.

Kolejny unik; tym razem prześlizgnęliśmy się pod ich nogami i zadaliśmy cios od tyłu, powalajac napastników na ziemię.

Drzwi, które znajdowały się przed nami były otwarte.

Początek końca dopiero przygotowywał się do wyścigu po laury.

Gabinet Ministra zapraszał do środka.


Toby...

Stał tam. W dłoni trzymał karafkę czerwonego płynu, który błyszczał w świetle pojedynczej świecy. Jego strój był nienaganny, jakby zdarł go, z któregoś z pracowników rządu. Czarne włosy opadały mu na twarz, ale dostrzegłem jego szeroki uśmiech i parę jarzących się oczu, ciemnych jak węgiel.

Postawił wyćwiczony krok w naszą stronę; wypastowane buty od garnituru wydały samotny stukot o marmurową posadzkę.

-Jak się bawicie, moi drodzy przyjaciele?- zanim nalał trunek do dwóch kieliszków, rozłożył ramiona, jakby miał objąć nimi cały świat. 

Wcisnął je nam do rąk, śmiejąc się.

-Jeżeli uznać za zabawę walkę z twoimi maszynkami...nigdy nie byłem na lepszej imprezie.

Cmoknął.

Miałem ochotę zniszczyć drogą zastawę na czyjejś głowie...Jego była znakomitym celem.

-Myślałem, że masz mniej niewyparzony język, Malfoy. Wyuczony na dobrego chłopca od pampersa...a tu takie rozczarowanie. Ale przekonałem się już o tym przy naszym poprzednim, małym randez vous..

W mojej głowie pojawił się pulsujący ból na wspomnienie ciosów zadawanych przez Puckeya i odniesionych obrażeń, podczas upadku ze schodów.

-Niedługo dorównasz swojemu Zabiniemu, a to, nawet ja muszę przyznać, nie lada wyczyn.

Podniósł sugestywnie brew, opierając się o biurko.
-Jusqu’au fond! - powiedział, szczerząc się- Może to wasze ostatnie.

Do dna, pomyślałem, do dna.

Widziałem strach malujący obrazy na twarzy Rose, jej palce zaciskane mocno na szklance, usta na tle bladej twarzy wyglądające jak linia na papierze.

Toby otoczył ją ramieniem i przycisnął kieliszek do jej ust,. Wzbraniała się, ale przytrzymywał ją od tyłu. Nie mogła uciec.
Zacisnęła zęby, ale widziałem, że powstrzymywanie się przed jego natarczywym dotykiem stawało się trudniejsze z każdą sekundą wypadającą z obiegu. Jego dłoń na chwilę odsunęła kielich. 
Palcem zaczął gładzić jej policzek, powieki Rose drgały jak skrzydła spłoszonych motyli.

Rzuciłem kieliszkiem o podłogę, zanim podjąłem taką decyzję. Czerwony płyn już barwił posadzkę, a różdżka opuściła moją kieszeń.

-Drętwota!

Nie chciałem ryzykować bardziej okrutnego zaklęcia, w końcu mogłem nie trafić. A to miało dać nam trochę czasu.

Potężna czarna tarcza otoczyła Toby'ego jak bańka i rozmyła się w powietrzu. Doskoczyłem do niego i pociągnąłem na ziemię. Złapał za rękę Rose, więc upadła razem z nim. Przyciskałem różdżkę do jego szyi, ale on wciąż skupiał się na swoim kieliszku, w którym zostało trochę płynu. Złapałem go za nadgarstek, ale obok jak miraż na pustyni pojawiła się druga ręka.  Czułem się, jakbym miał lęki nocne; jakbym nie mógł dłużej wytrzymać tego koszmaru, ale nie potrafił się z niego wybudzić.

Przejrzysta dłoń zbliżyła kieliszek do ust zszokowanej Rose; jej oczy stały się wielkie, gdy zrozumiała, że zmaterializował się przed jej oczyma.

Po chwili zdałem sobie sprawę, że nadgarstek Toby'ego znów  jest wolny. Zszokowany tajemniczym zaklęciem musiałem poluźnić swój uścisk...

Uderzył mnie kolanem w krocze i połączył się razem ze swoim magicznym hologramem.

Upadłem na ziemię, dysząc.

Od razu spróbowałem wstać. Skóra moich rąk była pościerana, co stanowiło przeszkodę, ale nic nie mogło mnie zatrzymać. Nie, gdy miałem walczyć, o to czy kiedykolwiek obudzę się obok  n i e j.

Poszukałem różdżki, ale...nie było jej w kieszeni.

Opętany gniewem rzuciłem się na Puckeya, ale było za późno. Nawet mnie nie odtrącił, tylko opadł na ziemię razem ze mną. Czerwony płyn już znajdował się w ciele Rosie; jego szkarłat został na jej ustach niczym krwista szminka.

Jej twarz zadrgała, tak delikatnie, że ktoś inny mógł, by tego nie zauważyć.

Ale nie ja, nie ja.

Minęła mała wieczność, zanim jej brwi uniosły się do góry, źrenice rozszerzyły, usta ułożyły w niemym krzyku. Potem zamknęła powieki i przygryzła usta. Zabarwiły się na jeszcze ciemniejszy odcień, a strużka gęstej krwi polała się po jej brodzie.

Palcami szukała czegoś w co mogły by wbić paznokcie, drapała podłogę, szukała i szukała, i szukała.

W końcu wczepiły się w ramiona, na których pojawiły się ciemne pręgi.

Moje zęby obijały się o siebie; grały pieśń strachu głupca i tchórza.

Serce ciążyło mi w piersi, wybijało

bum

bum

bum

Jak mogło wciąż bić?


Świat wokół mnie kręcił się jak pochwycony przez oko huraganu. Moja pięść była jedyną bronią, przed którą Toby się nie bronił.

Śmiał się i śmiał.

Zaczął śpiewać pieśń, która stała się nieoficjalnym hymnem szkoły dla wielu uczniów Hogwartu . 
Kiedyś chór wyśpiewywał ją na szkolnych uroczystościach, ale znacznie częściej nuciła go młodzież.
 Jej słowa wybrzmiewały, podczas zażartych meczów Quidditcha i w trakcie imprez w każdym z czterech domów: czasem w przypływie euforii, częściej po to, by kogoś sprowokować. Pamiętałem każde słowo.
-A kiedy przyjdzie zbierać plony naszych żniw
i czerwone róże z naszych dzikich łąk..
pokora rozkaże pójść też w stronę błoń 
i na rozstaju, wroga uściskać dłoń.

Kolejne uderzenie.

Widziałem, że w jego oczach się zamroczyło.
 Jeszcze raz i jeszcze raz...
 Chciałem zadać mu więcej bólu...

b ó l u

Poczułem jak coś ciągnie mnie do tyłu, jak na smyczy.

Przejechałem po podłodze, zbierając na ubraniu warstwę kurzu i plamy dwóch odcieni czerwieni.

Nade mną stała Inez. Usmiechnąłem się tak, jak robią to szaleńcy.

Merlinie, jakoś nie bawi mnie to wszystko, ale to,,,

czy musiałem otrzymać wszystkie niewłaściwe karty?

- Taki waleczny. A ona jeszcze bardziej...jak lwica. Szkoda, że zachowuje się jak kruczek...

Wróciłem myślami do dnia, w którym Inez Arnaud otworzyła drzwi do moje życia, okrywając nas szkarłatem.- Ucałowałabym was, ale mój ,,pocałunek dementora'' już robi swoje z twoją dziewczyną.

Objęła mnie kolanami, jej włosy opadły na moją pierś.

Pochyliła się tak, że jej nos dotknął mojego. Poczułem jak po czole spływa mi strużka potu. Zlizała ją powoli, potem przygryzła moje ucho i szepnęła:
- Sama go uważyłam. Biedulka..eliksir przypomniał jej wszystko to, co było smutne w jej życiu. Jak myślisz, ile czerni jest w stanie zamroczyć tak jasny umysł?
Zamilkła, gdy znów zaczęła się bawić moim uchem. Potem zaczęła przypominać małą dziewczynkę, rozbawioną czymś, co dopiero spostrzegła.
-Ty nauczyłeś mnie jak ważyć idealne eliksiry. Widzisz, co narobiłeś!
Jej palce zakręciły się wokół guzika mojej koszuli.
-Taki...zły..chłopiec.- zbeształa mnie.
Jej uśmiech rozciągał się i rozciągał się- coraz szerszy.
Nagle zamienił się w grymas. Zęby zacisnęły się na ustach, a ona upadła na ziemię z krzykiem bólu wymieszanego z szaleństwem.
Zaklęcia błysnęły nade mną, schyliłem się i odwróciłem głowę w stronę drzwi.
To był Al.

Na jego dłoniach zauważyłem ślady krwi. 
Jgo włosy były w brudzie, koszula w strzępach.

A to zaklęcie?

To był Cruciatus.