sobota, 14 listopada 2015

Rozdział 28


CZYTASZ? SKOMENTUJ!
KAZDY ROZDZIAŁ TO GODZINY, DNI, TYGODNIE PRACY.
JEDNO SŁOWO, A TAK WIELE DLA MNIE ZNACZY!

NIEZBĘDNE INFO--->NA DOLE ROZDZIAŁU


Chris

Błyski zaklęć maszerowały po ścianie jak mroczne cienie. Nie było nikogo w zasięgu wzroku.
To znaczy.. nie było nikogo, kogo chciałbym zobaczyć. Szukałem uśmiechu zrozumienia, iskry współczucia, tchnienia lęku...ale wszyscy byli wyprani. Nie widziałem tego u nikogo, kogo znałem.
Nigdy nie zobaczyłem tego na szkolnych korytarzach; nigdy na twarzach tych, którzy wszędzie byli wszystkim, nigdy u tych kulących się w ciemnych kątach swoich myśli.
Nie.
Od zawsze było ,,coś''. Jakieś uczucie. Nie musiało być pozytywne, żeby było ludzkie.
Od radości, dumy i pełni życia do
zagubienia
załamania
zazdrości
gniewu
braku akceptacji...
Wszystko to widziałem w lustrze, gdy patrzyłem na swoją zmęczoną twarz.
Dzień za dniem.
A oni byli wypaczeni, obcy...
Nagle te dwa słowa nabrały dla mnie akuratnego znaczenia; już nie były tylko obrazami wylewającymi się z ust ignorantów.

Nie byłem wspaniałym czarodziejem. Wiedziałem, że zostałem porwany ze względu na Laurę.
Odbijałem tylko zaklęcia, próbując wydostać się z siatki wroga.
Chciałem pomóc innym, samemu sobie...Żałowałem, że nie potrafiłem. Nie wiele mogłem, nie pierwszy raz.
Byłem jednym wielkim NIE, a świat w którym przyszło mi żyć przedstawiał się jako wariackie
n i k t n i g d y n i c.

Zobaczyłem postać o ciemnych włosach i rzuciłem się za nią biegiem. Chciałem pochwycić swoje marzenie. Złapałem za ramię szczupłą dziewczynę. Kiedy odwróciła się, znaleźliśmy się twarzą w twarz; nos przy nosie, oddech obok oddechu. Ale to nie była moja 'dziewczyna'. To była Evie.
Oddetchnęła, spojrzawszy mi prosto w oczy.
Wystraszyłeś mnie. - jej głos był o ton niższy- Chodź, Chris, mamy misję.
Roześmiałem się. Mała drobna dziewczynka w roli wojownika.
Jednakże..
nadawała się.
To był łańcuch działań.
Zaklęcie.
Cios.
WRÓĆ!
Zaklęcie.
Unik.
Cios.
Zdawała się wiedzieć, co robić i gdzie iść.
-Evie...Skąd ty wiesz...
-Toby..myślę jak Toby.
Zobaczyłem ogromne drzwi na końcu długiego korytarza; w mojej wyobraźni Evie już sięgała do klamki...
W rzeczywistości nie udało jej się, tego dokonać. Ktoś złapał ją od tyłu pod ramiona, podniósł do góry i rzucił nią o ścianę.
Nie jęknęła. Uderzyła się w głowę.
Otoczyła nas trójka osiłków, różdżka prawie wypadła mi ze spoconych dłoni.
Byli coraz bliżej, a Evie leżała pod ścianą...Za drzwiami działo się coś, czego nie mógłbym i nie chciałbym sobie wyobrażać. Uciekłem spojrzeniem w górę.. jak zwykły tchórz.
I to mnie uratowało. To uratowało NAS.
Skupiłem całą swoją uwagę na magicznym żyrandolu.
Nie spadł i nie przygniótł ich-ech, przecież wiedziałem, że to się nie uda. Nigdy nic nie wychodzi.
Ale wtedy...
Żyrandol zachwiał się, zaskrzypiał i nagle zaczęły się z niego sypać iskry jak z żarzącej się pochodni. Żarówki zamieniły się w świece, które buchnęły dzikim ogniem. Zaczęły się topić i topić...
Gorący wosk zaczął KAPAĆ i KAPAĆ. Aż wszystkie szesnaście świec SPADŁO, wzniecając pożar.
Doskoczyłem do Evie i zacząłem ją szarpać. Nie wiedziałem, co zrobić. Języki ognia zaczęły zacieśniać swój krąg wokół naszych ciał. To nie był jedynie pożar, który mogła spowodować lampa; wiedziałem, że płomienie rosną wraz z moimi emocjami. Kontrolowałem pożogę.

Wziąłem Evie w ramiona i pobiegłem do drzwi, pozostawiając dwóch Śmierciożerców w objęciach ognia. Zacząłem biec do gabinetu Ministra jak do bram nieba, ale droga zdawała się nie kończyć. W końcu otworzyłem drzwi, używając resztki sił. Zawiasy zaskrzypiały, strumień bladego światła padł na na nasze ciała.
Cały nasz wysiłek poszedł na marne, poszedł na marne, na marne, marne
Ta nieuchronna myśl krążyła w mojej głowie jak orzeł polujący na swoją ofiarę;
zdeterminowana, by zamknąć mnie w swoich szponach, zabrać w nieznane miejsce i tam, ze mną skończyć,
Nie czekał na nas raj.
Za tymi drzwiami czekało na nas coś zbyt ciężkiego, by to udźwignąć.
Uratowałem Evie przed polującym żywiołem, a wniosłem prosto w paszczę lwa.

Scorpius

Ci którymi byliśmy i ci którymi jesteśmy; przestałem być pewny, co to znaczy.
Widząc swojego przyjaciela, jednocześnie takiego samego i tak odmienionego...
dostrzegłem w nim pewność, której nigdy w nim nie widziałem.
Wcześniej spoglądał na mnie, jakby szukał kogoś, kto złapie go w razie wypadku.. A ten miał nastąpić za miliardy miliardów cichych tykań zegara.
Zawsze spoglądał wstecz, jakby chciał zawrócić, jeśli nikt za nim nie podąży.
Teraz był w nim także gniew, który mógłby zamienić się w wieczny krzyk;
nie wiedziałem w jakie słowa się ułoży i jak silne będzie jego echo.

Kiedy Albus zobaczył Rose leżącą na ziemi, rzucił się do niej, a wszystko, co potem się wydarzyło,
było jak obraz z zapomnianego snu.
Potok zaklęć rzucanych przez Ala, powtarzanych przeze mnie szeptem jak przez papugę.
To pamiętam. To, że w szoku zacząłem czarować, by pomóc przyjacielowi w tym,
co wspólnie zaczęliśmy.


Płatki śniegu porwane przez wiatr wisiały za oknem jak sceniczna dekoracja.
Pokój Życzeń przepełniony był naszymi głosami, moim i Ala. To był jeden z ostatnich dni
piątej klasy. Świętowaliśmy nasze małe zwycięstwo, nasze wyniki z SUM, zanim pochwaliliśmy się nimi innym.
Śpiewaliśmy piosenki z dzieciństwa, hymn uczniowski, wymyślone na poczekaniu wierszyki,,,
Piliśmy kremowe piwo; piana wyciekała z kufli, gdy nalewaliśmy do nich złocisty płyn.
STUK
Łyk ciepła, który kojarzył mi się z moim drogim drugim domem, Hogwartem.
Rozpakowywaliśmy karty czarodziejów z pudełek z czekoladowymi żabami, jedliśmy fasolki Boota.
Machaliśmy różdżkami, udając najlepszych czarodziei na świecie.
I w tej jednej chwili, w wyobraźni, naprawdę nimi byliśmy.
Zacząłem wypowiadać jakieś zaklęcia. Byłem zaskoczony tym, jak dobrze mi wychodziły,
więc nazwy stały się coraz odważniejsze, formuły bardziej skomplikowane.
Pamiętam,że Al złapał mnie za ramiona i mną potrząsnął.
-Stary, to było coś. Wiesz o tym, prawda?
Uśmiechnął się z nutką dzikości, która teraz zamieniła się w pełną czarę; ocean szaleństwa .
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>.

Inny wieczór. Szósta klasa, cotygodniowe spotkanie,
Czarowaliśmy z pasją; już nie dla laurów, nie dla ego.
Byliśmy zafascynowani siłą, która drzemie w każdym człowieku. Tym, że każdy może stworzyć swoim ciałem i umysłem coś pięknego.
Tchnąć życie, samemu będąc tchnieniem życia.
Chcieliśmy tego. I tego momentu, gdy nasz wzrok zatrzymał się w wirującym chaosie i oboje, to jedno wiem na pewno, pomyśleliśmy:
,,Boże, to jest coś. Dzięki Ci, że istnieje''


Rose

Moje myśli znalazły się poza granicami ciała. Czułam się zniewolona, zmęczona, zszarpana.
Stałam się ciałem leżącym na zimnej podłodze. Oczami wyobraźni widziałam to,
czego nie chciałam widzieć.
Wyobraźcie sobie tylko wszystko to, czego się boicie i ubierzcie to we wszystko, co kochacie. Z tymi marami walczyłam na miecze zbudowane z kulawych argumentów.

Dawno temu, w dzieciństwie, mój ojciec opowiadał mi pewną historyjkę na dobranoc.
Tata był zestresowany przed uroczystością jego życia; swoim ślubem z mamą. Targały nim wszystkie emocje; od strachu przez zwątpienie, aż do zrezygnowania. Wtedy Harry Potter, wieczny złoty chłopiec, przypomniał mu to, o czym zapomniał.
Wspomniał mu o miłości. O miłości i o tym, że skoro ją czuje, nie potrzebuje żadnych zapewnień, że powinien wyjść za mamę; ani niczyjego pozwolenia ani niczyjej aprobaty.
I tak miał zamiar to zrobić i ten swój zamiar zrealizować.
Ojciec znalazł w sobie światełko i pozwolił mu siebie rozjaśnić.

Tak i ja, znalazłam jasność; malutką jak kryształek w moich ulubionych kolczykach...i robiłam wszystko, by jej nie zgubić. Jakbym mogła zamknąć ją w klatce zrobionej z własnych palców.

Zamierzałam przeżyć.

Scorpius

Wielkie oczy, Toby miał wielkie oczy. Jak spodki.
Pierwszy raz zobaczyłem u niego przebłysk strachu; krótki jak migające światełko przy robieniu zdjęć. W jednej sekundzie przed zrobieniem fotografii, na jego twarz wróciłoby to samo zamroczone rozbawienie.
Zaczął budować tarczę, składającą się z czarnomagicznych zaklęć, ale Al nie ustawał,
pragnął konfrontacji.
-Potter, może poczekamy na twoją siostrę? Będzie tu za chwilkę, jeśli dotrze. A wierzę, że to zrobi...widzisz bardzo z niej utalentowana dziewczynka.
Dałbym głowę, że Potter się zawahał. Dałbym.
ŁUP
Inez rzuciła zaklęcie, które prawie ugodziło w Albusa. Tak, ona zawsze miała ochotę na zabawę.
Włączyłem się w tę walkę, gdy drzwi otworzyły się. Spodziewałem się Lily, ale to nie była ona.
Zobaczyłem za to Evie; bezwładną w ramionach Chrisa. Moją kochaną Evie; tą która wysiadywała pod kominkiem w Pokoju Wspólnym, a na święta słała mi zawsze złośliwe wierszyki i zabawne upominki. Tą, której zawdzięczam to jak żyje swoim życiem. To ona zawsze mnie napędzała.
A ja ją. Moje serce wykonało pełne salto.
To nie może się dziać.
-Pięknie- parsknął Puckey.- Cała rodzinka w komplecie? Jeszcze nie? Gdzież się podziewa Zabini?
I Laura? Wspaniała buntownicza Laura?!
Wyrzucił ręce do góry jak kompozytor, który steruje armią instrumentów.
Wtedy Rose podniosła się z zakurzonej podłogi; jakby w odpowiedzi na jego słowa. Wstała. Jej nogi były jak z waty, ale wstała.
Podbiegłem do niej, złapałem ją pod ramię; schowałem twarz w jej rude loki.
-Inez, chyba nie słuchałaś wszystkich lekcji Scorpiusa- powiedziała schrypniętym głosem.
Już przygotowywałem się na atak szaleństwa; atak złości, że kolejna próba uzyskania władzy nad jej osobą nie powiodła się. Inez nie mogła rządzić wszystkimi. A na pewno nie Rose.
-Za drzwiami jest ogień- wyrzucił z siebie Chris.
Twarz Toby'ego poszarzała; rozpiął guzik swojej koszuli, potem kolejny. Zaczął się cofać.
Wtedy Lily pojawiła się na środku pokoju wraz z gwałtownym podmuchem wiatru. W ręku trzymała taki sam breloczkiem jak ten należący do Toby'ego.
Jej wzrok opadł na Puckey'a opartego o ścianę.
Toby osunął się po niej i schował twarz w dłonie.
-Nie, nie ogień! Tylko nie ogień! Wszystko tylko nie ogień! Błagam!
Krzyczał jak szaleniec; a ONA w czarnym skórzanym kostiumie, o rozwianych lokach, robiła wszystko żeby go uspokoić, pocieszyć, wyciszyć, jakby był małym dzieckiem.
Mój wzrok uciekł od tej fatalnej pary i padł na bladą Evie. Poruszyła się w ramionach Chrisa, a on zaczął do niej szeptać.

Zaczynałem czuć zapach spalenizny, dusić się zatrutym powietrzem; wydawało mi się, że słyszę płomienie atakujące ściany.
Chyba zwariowałem.
-Musimy się stąd zabierać.- powiedziałem, pocierając ramię Rose.
Zmierzyłem wzrokiem Toby'ego. Byliśmyłem jak zwierzę w potrzasku wyrodnego właściciela. Pana o perfidnym uśmiechu, lepkich rękach i myślach ociekających żądzą, chciwością,chęcią zemsty... Chciałem od niego uciec, wyzwolić nas ze smyczy..
Wzrok Ala utknął na Lily.
Nie, nie, nie.
Nie możemy, tego zrobić bez niego.
Albus próbował odciągnąć ją od Toby'ego; zapomniał o rozsądku, zapomniał nawet o różdżce.
Wtedy Toby wstał i zaczął iść na swoich długich nogach w stronę Ala, który stawiał kolejne kroki w tył...
Wtedy zauważyłem na biurku błyszczący złotem przedmiot.
Jarzący się niebiańskim blaskiem w panującym półmroku.
Mały breloczek Toby'ego. Breloczek Ministerstwa.
Świstoklik.
Rose zrozumiała na co patrzę. Chwyciła cofającego się Ala, który przygotowywał się do obrony. Chris złapał go za drugie ramię.
Sięgnąłem po breloczek, zanim Inez, Toby i Lily zdążyli zrozumieć, co zamierzam. Rose wyrwała mi go z ręki; wiedziałem, znała miejsce, do którego powinniśmy się udać. Co byśmy bez niej zrobili? Chwilę po tym jak odechnąłem z ulgą, uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd.
O jednym nie pomyślałem.
Puckey i siostra Ala byli wystarczająco szybcy, by zabrać się z nami.

Evie
Drzewa zaszumiały szuu
szuu
szuu.
Poczułam zimny wiatr uderzający o moje policzki; niemal widziałam oczyma wyobraźni jak czerwienieją pod wpływem mrozu. Bezwiednie otuliłam się ramionami.
Próbowałam zrozumieć, gdzie jesteśmy, ale za każdym razem, gdy czułam, że wpadam na dobry trop, gubiłam go jak tysięczną liczbę w niekończącym się zbiorze. Ta, której szukałam, zdawała się nie istnieć. Odwróciłam głowę, położyłam na wietrze jedno słowo:
Nathan
Wiedziałam, że nie było go tuż za mną; nie miał mnie, kto podtrzymać.
Nie wiem, dlaczego przypomniałam sobie, że Zabini wcale nie miał na imię Nathan, tylko Jonathan. Ta myśl sprawiła, że moje oczy wypełniły się łzami, które przysłoniły mi cały świat.
Jonathan (nie Nathan) zapisał się w mojej pamięci tym balem, który przesiedzieliśmy na ławce, wieczorem spędzonym na tańcu przy subtelnym jazzie, wieczorem, którego używaliśmy tylu dziwnych słów... Rozmawialiśmy o wrakach i ratunku, używając liczby mnogiej.
Tego Nathana chciałam przy sobie; jego ramion zaciśniętych wokół mnie jak śliskie cielsko węża. Cicho i szczelnie. Nie chciałam słyszeć jego szeptu i syku, chciałam wierzyć samej sobie; jednak wciąż pragnęłam go z powrotem. Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Wszystko, co mogłam, by wciąż tam przy mnie był?
Lily zaatakowała mnie. MNIE.
Moje skupienie prysło jak mydlana bańka, zamęt wślizgnął się pod moją skórę jak czarnomagiczny urok. Uchyliłam się. Otarłam pojedynczą łzę, która spłynęła po moim policzku.
Kipiała złością; wyglądała, jakby zebrała jej w sobie zbyt dużo i nie mogła już pomieścić jej pod skórą. A ja? Emanowałam smutkiem. Rzuciła kolejny urok.
- Spokojnie, Evie.-pospieszny głos Chrisa otulił mnie swym ciepłem;.-Protego!
-Expeliarmus!
Niestety Lily tylko wybuchnęła śmiechem i odbiła zaklęcie.
Craven zaczął mnie bronić przed kolejnymi urokami. W tamtym czasie był moim aniołem stróżem; zaczynałam lubić go tak, jak nigdy nie sądziłam, że jestem w stanie polubić, kogoś kogo znałam tak krótko. Między nami powstała więź; cienka nić, wystarczająco mocna, by nas ze sobą złączyć, ale tak delikatna, że mogłaby przedrzeć się w mgnieniu oka. Wystarczył jeden szybki oddech, jedno niewłaściwe spojrzenie...
Scorpius i Al walczyli z Toby'm, który wciąż starał się wykorzystać Rose, by zranić ich obojga. W chwili ich nieuwagi rzucał na nią uroki, które sprawiały, że uginały się pod nią kolana. Za każdym razem wstawała i mimo że Malfoy starał się ją osłaniać, wychodziła Toby'emu naprzeciw.
Stawała z nim do walki. Chciałam wziąć z niej przykład.
Byłam wojowniczką; w głębi duszy od zawsze nią byłam.
-Drętwota!
Lily upadła na kamienną posadzkę; dobiegłam do niej i rzuciłam kolejne zaklęcie.
Tak naprawdę chciałam ukarać s i e b i e za to, że dopuściłam do tego, by ktokolwiek zakochał się w Toby'm. Za to, że mimo wszystko ją rozumiałam. Za to, że było mi jej szkoda i jednocześnie miałam ochotę być dla niej taką, jaką ona była dla mnie.
Czy Toby szukał kogoś takiego jak ona, gdy pocałował tę dziewczynę w dormitorium parę lat wstecz? Wtedy, gdy byliśmy parą?
Trzymałam różdżkę przy jej szyi, gdy Toby zauważył, co się dzieje. To dało Rose chwilę na to, by wycofać się w stronę obskurnego budynku po drugiej stronie ulicy.
-Wiesz, czemu tu jesteśmy, Evie? Na was też chcieliśmy się zemścić, ale wiecie co? Jesteście drugorzędnej wartości; my będziemy rządzić czarodziejami, a wy będziecie musieli to przełknąć- przygryzła wargę tak, że poleciała z niej strużka szkarłatnej krwi- Zupełnie jak to, że Toby bez ciebie jest o wiele silniejszy. I kocha mnie. Kocha mnie!
Toby nie poszedł w stronę swojej dziewczyny; ruszył za Weasley. W tej chwili obskurny blok zaczął zmieniać swój wygląd; magiczny miraż zaczął się zacierać. Pojawiło się dodatkowe wejście i parę okien.
Ktoś otworzył drzwi i wychylił się lekko.
W tym samym momencie grupa postaci aportowała się na ulicę.
Harry Potter, Hermiona Granger, a za nimi Ginny Weasley (trochę wychudzona i blada, ale o stanowczym spojrzeniu) i cały, prawie legendarny Zakon Feniksa.
W drzwiach dostrzegłam chudego mężczyznę o jasnych włosach, jakby skąpanych blaskiem. Przez chwilę myślałam, że to Scorpius. Wiedziałam, ze to nie mogła być prawda; poświęcił się walce z Toby'm jak inni. W drzwiach budynku Ministerstwa stał Draco Malfoy. W cieniu rzucanym przez uliczną latarnię, wyglądał jak przyczajony smok.
Zza niego wyłoniła się Astoria Greengrass; tak samo piękna, krucha i delikatna jak w moim wspomnieniach. Za nią stała jeszcze jedna osoba.
M o j a m a m a.
Kobieta w ciemnym stroju o oczach koloru fal rozbijających się się o klif, na którym stoi Pensjonat Euforia. Jak woda przypominająca mi wszystkich, których ostatnio zabrała. Nie mogłam pozwolić jej odpłynąć wraz z nimi.
Toby nigdy nie wyglądał na tak szczęśliwego jak na widok ,,brygady ratunkowej''. Od razu rzucił się w stronę Pottera; Al stanął po stronie ojca; jak równy z równym. Za Toby'm zaczęły się pojawiać jego imperiusowe zastępy. Scorpius i Rose odpierali ich ataki, tańcząc z szałem wojny.
Lily wykorzystała chwilę mojej nieuwagi i szybkim ruchem przygniotła mnie do ziemi.
-Jak tam na dole, Nott?
Zakon Feniksa ruszył w stronę nowozebranych.
Przełknęłam ślinę.
Bądź dzielna.
Wtedy zauważyłam Toby;ego, który odparł atak wyczerpanej Rose.
-Imperio!- syknął, Weasley wzdrygnęła się, jakby została oblana wodą.
O nie, pomyślałam, to nie może się dziać. Nie może dołączyć do swojej przyjaciółki. Boże, Al!
Hermiona, która walczyła właśnie z jakimś Śmierciożercą, potknęła się i upadła na ziemię spostrzegłszy, co się stało. Nad nią pochylał się Blake.
Dla Harry'ego to było zbyt wiele; natarł na niego jak cały zastęp wojowników.
-O tak! Nie wystarczy mi Ministerstwo! Harry Poter, złoty chłopiec pod moją władzą!
Czyż to nie wspaniałe? I jego jedyna córka po mojej prawicy..
Nie powinien był tego mówić. Harry Potter miał tyle siły, która płynęła z serca...I wiedział jak się nią posłużyć.
Nagle Lily upadła z głuchym jękiem na brudną jezdnię. Przestałam czuć jej ciężar na swoim ciele; moje mięśnie rozluźniły się..tylko nieznacznie. Podniosłam drżący wzrok, ukryłam drżące ręce przed samą sobą.
Nie ujrzałam nad sobą wroga.
Nade mną stał Nathan.
Cholerny Jonathan Zabini!
Osoba, którą pokochałam żyła i stała przede mną z krzywym uśmieszkiem i oczami utkwionymi w mojej zakłopotanej twarzy. Wiedziałam, że powstrzymuje się przed wybuchem śmiechu. Był tylko kolejnym wyklętym wariatem jak my wszyscy.
Kucnął przy mnie i ucałował mnie w czubek głowy, wdychając mój zapach.

Milcząc jedynie,
podał mi rękę i pomógł mi wstać.

Albus

Widziałem swoje odbicie w okularach mojego ojca. Było jak cień rzucany przez moją duszę. Zaczęliśmy odbijać zaklęcia Puckeya; wspólnie zwalczaliśmy grożące nam niebezpieczeństwo. Chciałem krzyczeć, póki moje płuca nie pękną, płakać póki zabraknie mi łez, tłumaczyć, co zrobił Puckey, aż zabraknie słów w moim słowniku. Nie mogłem tego zrobić. Mój głos pochłonąłby zamęt bitwy, od którego nie mogłem uciec. Musiałem podjąć decyzję, co jest moim celem. Czy tak naprawdę zamierzam walczyć, o to co mi drogie czy wylewać na Toby'ego swą nienawiść za zrujnowanie Lily?
Stąpałem po cienkiej linie jak cyrkowy aprobata; wiedziałem, że mogę zaraz z niej spaść, a każda decyzja może stać się moją ostateczną. Żaden nastolatek nie powinien być postawiony w takiej sytuacji, ale czy samo życie nie jest podobnym ryzykiem? Przychodzimy na świat bez doświadczenia, po to by dopisać kawałek podarowanej nam historii. Podejmujemy decyzję; prawo czy w lewo, w górę czy w dół, dzisiaj czy jutro...
W każdym momencie nasze działania mogą zaprowadził nas w ślepą ulicę, z której już nie ma drogi powrotnej i nie ma się za kim obejrzeć; zostaje tylko to, co masz przed sobą. To ty decydujesz, czy będzie to światło czy ciemność bez dna.
Ale czasem tak t r u d n o jest podjąć kolejną decyzję i nieważne, ile wcześniej się ich podjęło.

Przez ściany, które wybudował mój umysł docierały do mnie pojedyncze krzyki, które zakorzeniały się w moim wnętrzu i ściągały mnie do dołu jak kotwice.
Wspomnienia i marzenia działały jak prąd, który pchał mnie do przodu.
W oczach Toby'ego było odbicie szaleństwa; gdy mój wzrok spotkał się z jego poczułem jak samym spojrzeniem przewierca moje myśli na wylot.
Myśl
za myślą
Zawsze ta sama sztuczka. Uczucia..

(są najpotężniejszą bronią, jaką otrzymał człowiek.)

Wspomnienia jak mgła otuliły mój zmęczony umysł.

Szkolne korytarze pełne uczniów w różnokolorowych krawatach. Czarowanie z Malfoyem, gdy śnieg za oknem wirował, jakby jego płatki porwał mały huragan. Każdy ciepły uścisk z zawsze zapracowaną Rose. Nathan i Evie prowadzący ze sobą swoją własną małą bitwę; ich potyczki słowne, jego żarliwe namowy. Scenka z papierosem w blasku popołudniowego słońca.
Wszystkie kłótnie, które wbiliśmy w nasze szkolne lata jak szpilki w niedopasowany strój. Popchnięcie Malfoya na ścianę za zatajenie związku Lily. Scorpius i Puckey w walce na pięści.
Pośród tego wszystkiego, Chloe która odnalazła mnie i poszła ze mną na boisko Quiditcha. Zabrała mnie w miejsce, które było częścią mojego życia; pokazała mi drogę powrotna do domu. Chloe ze swoimi jasnymi, błyszczącymi włosami. Chloe, która zawsze stąpała moim cieniem. Cieniem, który ją pochłonął. Pochłonął jej ukrywający się uśmiech i nerwowe przeczesywanie włosów.

Pamiętałem każdy moment i to, jacy w nim byliśmy.
Chloe i mnie złączonych pocałunkiem w jednej z sypialni pensjonatu Euforia.
Błysk w jej oczach i jego brak.
Chloe uśmiechniętą pośród jesiennych liści, ostatecznie leżącą w zatrutej wodzie.
Chloe
powoli
pochłanianą przez jej zimne odmęty.

Moje kolana ugięły się jak jej; oparłem się dłonią o ziemię, ciężko dysząc. Małe kamyczki wbijały mi się w ręce. Usłyszałem zduszony krzyk ojca; tego, który nigdy niczego się nie bał.
Strach nawiedzał go, tylko gdy chodziło o bezpieczeństwo jego rodziny...Wtedy to zrozumiałem.
Zanim odwrócił się ode mnie, by rzucić zaklęcie w stronę Toby'ego, tamten krzyknął:
-Sectusempra!
Oczy mojego ojca prawie wyszły z orbit; wyglądał jakby zobaczył ducha, o którego istnieniu zapomniał. Za nim pojawiła się moja matka. Z trudem odbiła zaklęcie i Toby ruszył ku niej. Zaczęli miotać w siebie urokami.
-Drętowota!- krzyknął i nie chybił.
Ginny Weasley uderzyła głową o krawężnik.
Zebrałem wszystkie swoje siły; połączyłem odległe lampki w mojej głowie pojedynczym sznurkiem: miłością do wszystkiego, co robię, Jakby moje siły, były kolorowymi światełkami zapalanymi w Święta; miłość pozwalała im się złączyć, a wszyscy, którzy mnie kochali i wszyscy ci, którzy byli kochani przeze mnie, byli dla mnie prądem.
Rude liście podrywały się z jezdni; jeden za drugim. Tworzyły cyklon wokół mnie; przylatywały z każdej strony świata, podnosiły się z chodników, trawników, dachów niskich domów. Podmuch skierował je w stronę Puckeya jak armię marionetek. Wiatr sprawił,
że Toby runął na ziemię. Przylgnął do jezdni jak podczas trzęsienia ziemi; widziałem jak z bólu zaciska zęby. Paru czarodziei walczących za nim również nie mogło utrzymać pozycji stojącej. Wtedy poczułem jak moje powieki zamykają się, świat staje się czarny, jasne kropki przeszywają obraz jak plamy ognia. Wszystkie liście zaczęły opadać na Puckey'a;
ja sam upadałem....
...ale podtrzymał mnie Scorpius. Rose złapała mnie z drugiej strony.- nie była już pod wpływem Imperiusa, nie wiedziałem jak to było możliwe. Czy zaklęcie mogło nie być dla niej wystarczająco silne? Szepnęła coś do Malfoya i poczułem jak mój przyjaciel rozluźnia uścisk.
Straciłem przytomność. Kiedy ocknąłem się Toby stał na własnych nogach, ale liście zamieniły się w liany, które powoli zaczęły oplatać jego nogi. Puckey na początku tego nie zauważył, tata natarł na niego całą swoją siłą. Scorpius i Rose go kryli.
Złapali się za ręce, więzy stały się ciaśniejsze i zaczęły piąć się jeszcze wyżej; teraz już ich różdżki wykonywały pełne obroty, usta Malfoya wypowiadały zaklęcia, a Rose powtarzały ich ruch. To wystarczyło, by powalić Puckeya. Widziałem jak na siebie patrzą, Scorpius i Rose, w tej jednej chwili nie było nikogo poza nimi. Widzieli tylko siebie na cichej rozległej pustyni, a żaden czarny charakter nie mógł zakłócić wszechobecnego spokoju. Czekał ich happy end, ich twarze zdawały się krzyczeć; TO właśnie jest nam przeznaczone.
Chciałem być tak pewny jak oni.
Wtedy jakaś myśl zaświtała w mojej głowie najciemniejszym światłem, jakie kiedykolwiek poznałem. Zbliżyłem się do nich, zataczając się ze zmęczenia, braku snu i ze strachu. Musiałem wyglądać jak zwykły pijak. Objąłem ich od tyłu; Rose zaplątała się w swoich rudych włosach, gdy odwróciła głowę w moją stronę, Scorpius odetchnął ciężko. Stuknąłem różdżkę Rose tak, że wypadła z jej dłoni. Scorpius był w zbyt wielkim szoku; nie musiałem robić nic więcej. Uniosłem własną różdżkę i jednym, pewnym ruchem...
Liany zrobiły się czarne jak atrament, czarne jak peleryny Śmierciożerców, czarne jak niebo nad Zakazanym Lasem. Wiedziałem, że były zatrute tak jak może być zatruty eliksir, tak jak Puckey potrafił zatruć tę rzekę, która zabrała Chloe.
Twarz Toby'ego poszarzała; chciał krzyczeć, ale z jego ust wydobył się tylko szept..
Nagle Rose odciągnęła mnie i z całej siły popchnęła; wciąż próbowałem wyrwać się do przodu. Scorpius, dużo wyższy ode mnie, zaczął iść w moją stronę z groźną miną. Zacisnął dłoń na moim ramieniu, a ja się złamałem. Oparłem głowę o jego koszulę i rozpłakałem się jak dziecko. Scorpiusa nie obchodziło jak bardzo ta sytuacja była idiotyczna; objął mnie ramieniem. Rose zaszła mnie od tyłu i pocałowała w policzek, cicho szlochając.
-Al, prawie zrobiłeś coś tak strasznego...
Toby leżał z poszarzałą twarzą; oplatały go liny i wyglądał na chorego, ale oddychał płytko.
Rose przygarnęła nas do siebie, zamknęła w szczelnym uścisku.
Bez zastanowienia
podniosłem
głowę.
Puckey
czołgał się w naszą stronę

(Zielony płomień mknie ku nam z prędkością światła; Rosie odwraca się po to, by zobaczyć, że zaraz ugodzi w nią zielony płomień. W jednej sekundzie i ja i Malfoy rzucamy się, by ją zasłonić. Upadam całym swoim ciężarem na szorstki asfalt. Wyciągam różdżkę i macham nią najmniej stanowczo w całym swoim życiu.
Tyle wystarczy. Wystarczy, że to robię,
Odbijam zaklęcie.
Avada Kedavra.)

Wzdrygnąłem się, jakbym wyszedł jakiegoś mroźnego poranka z ciepłego pomieszczenia
Puckey, wciąż był przede mną; leżał splątany w pnącza parę metrów od nas. Zastygł w bezruchu. Wtedy zrozumiałem. Tym razem to j a wszedłem do jego umysłu. A co najważniejsze, zmieniłem jego wersję przyszłych wydarzeń.

Wykorzystałem jego chwilę zwątpienia. Wykonałem lekki ruch różdżką i liny ponownie poczerniały, Puckey zaczął się szarpać, krzyczeć, warczeć i rzucać wyzwiskami. Jego twarz ściągnęła się z bólu.
Przekręcił się na plecy, ciężko dysząc.
Usłyszałem to, co prawie niesłyszalne; jęk towarzyszący każdemu potknięciu, każdemu z upadków.
I jeszcze cichszy pisk Rose, chowającej twarz w mojej koszuli.
Jej ciepłe łzy znalazły się na moim ubraniu. Scorpius dotknął jej twarzy policzkiem i objął jej rozedrgane ciało.
- Rose- szepnął Scorpius- Skarbie, proszę powiedz, że jeżeli podniesiesz wzrok i zobaczysz kolejną złą rzecz, nie rozsypiesz się w moich ramionach.
-O czym ty mówisz?- spytała, potrząsając głową.
Hermiona walczyła z Ronem Weasleyem, a jej pomocnikiem był...Draco Malfoy.
Kiedy Rose podniosła głowę, natychmiast wyrwała się w ich stronę...
W tej samej chwili do Puckeya pobiegła Evie. Wyminęły się w tak bliskiej odległości, że mogłyby przybić sobie piątki, Jakkolwiek groteskowo to brzmi.
Lily próbowała rzucić się za Evie, ale była trzymana przez członka Zakonu...
Spojrzałem się na Scorpiusa i mimo wszystkiego co czułem...wszystkiego, co oboje czuliśmy, pobiegliśmy za Rose. Zawsze byśmy to zrobili. Wiedzieliśmy, jak bardzo nas wtedy potrzebowała.
Zaklęcia latały w powietrzu, jakby były lotką odbijaną przez zawodników. Nie potrafiłem zorientować się, kto rzuca, które zaklęcie i jaki będzie kolejny ruch mojego wuja.
Krzyczeliśmy do Rose, by nie zbliżała się, ale ona nawoływała do swojego ojca, próbowała odświeżyć jego pamięć...
(jedno pytanie świszczało w mojej głowie jak porywisty wiatr:
czemu pamięć Chloe nie mogła zostać tak po prostu 'odświeżona' ? Czemu nic nie było takie proste?)
Ron spojrzał się na nią tępym wzrokiem.
(Czy Rose była chodzącym wyjątkiem?)
Wzrok Dracona Malfoya padł na jego syna, a następnie na Rose; jedno krótkie spojrzenie wystarczyło mu, by zrozumieć, co musi zrobić.
Jego zaklęcia stały się coraz bardziej natarczywe; po chwili zastanowienia dołączyłem do niego, ignorując gulę narastającą w moim gardle. Walczyłem przeciwko własnemu wujowi, przeciwko ojcu Rose. Taki był zamiar Toby'ego...Podzielić nas, wyrysować nieprzekraczalne, niezmazywalne linię między nami...
Jego imię z trudem przechodziło mi przez gardło; cały czas miałem przed oczami ból wymalowany na jego twarzy, którego sprawcą byłem ja.
Wuj Ron...Musieliśmy go jakoś tymczasowo zająć, unieszkodliwić...Nie pozwolić na to, by stało się coś złego. Nie mogliśmy dać się zabić.
Tyle rzeczy działo się w jednym czasie, w jednym miejscu.
Scorpius ścisnął mocno rękę Rose, mówiąc coś przepraszającym głosem, już miał stanąć do walki obok nas...Widziałem mojego ojca pojedynkującego się parę kroków dalej ze swoim byłym kolegą z pracy. Widziałem moją matkę. Bolało mnie to, że każde kolejne zaklęcie, które kierowałem w stronę wuja była groźniejsze; tego nie dało się uniknąć.
Walczył zawzięcie.
I w tym jednym momencie, gdy myślałem, że osiągnęliśmy dno
(każdy jeden ze wszystkich, nie ważne czy nazywaliśmy się Potter, Malfoy czy Weasley.
Płynęliśmy tym samym statkiem ku niechybnej katastrofie i zalewały nas fale i porywał nas prąd morski i wiał wściekły wiatr)
wuj zamrugał.
-Hej, a co ja właściwie tu robię?- spytał z głupawą miną- Czemu wymierzacie we mnie te różdżki...
Zmierzył nas wzrokiem, po to by w końcu skupić się na Draconie Malfoyu i swojej żonie.
-I co ty robisz z nim?- spytał Hermiony.
Rozejrzałem się do koła, wciąż pozostając w niewyobrażalnym szoku. Imperiusowe zastępy Toby'ego obudziły się ze swojego snu. Niektórzy oberwali nieszkodliwymi zaklęciami, ale większość rozmawiało z członkami Zakonu lub rozmawiało z innymi. Spojrzeliśmy po sobie. Wiedzieliśmy, co to oznaczało. Moc Toby'ego nie wpływała już na nikogo.
Chłopak, który odcisnął swoje piętno na tak wielu, odszedł. Już z nikim nie będzie walczył, już nigdy nie pocałuje Lily, nie zabawi się z nami w swoje gierki.
To był ostatni raz.
Koniec.
Pochwyciłem wzrok mojego ojca, który próbował rozmawiać z Lily, która przestała już walczyć z pilnującym ją mężczyzną. Tata mrugnął do mnie porozumiewawczo, ale jego uśmiech był smutny. Zobaczyłem Nathana i Evie. Rozmawiali z jakąś parą...chłopakiem o brązowych włosach i z dziewczyną o kruczoczarnych włosach. Musiałem przetrzeć oczy...czy to była Laura i Chris? Poczułem jak uczucie ulgi bierze mnie w ciepłe objęcia.
Ciocia Hermiona wybuchła perlistym śmiechem i natychmiast zasłoniła usta ręką.
Jej oczy śmiały się po raz pierwszy od tak dawna.
Draco Malfoy przybrał krzywy uśmieszek.
-Granger, tylko nie mów nic mojej żonie o naszym małym randez-vous.
Ciocia była tak szczęśliwa, że zignorowała jego zaczepkę i wpadła w ramiona nie wiele rozumiejącego Rona.
Scorpius przytulił do siebie Rose. Szczelnie zamknął ją swoich objęciach. Kiedy ją puścił podeszła chwiejnie w stronę swojego ojca i objęła go z początku niepewnie, potem zawiesiła mu się na szyi, cicho, bardzo cicho szlochając. Poznałem, że płacze po sposobie w jaki układały się jej ramiona..
Wiedziałem, że były bardzo szczęśliwa.
Spojrzałem się na stojących obok mnie Malfoyów; dołączyła do nich Astoria, która od razu ucałowała syna. Trochę się skrzywił, ale byłem pewny, że tylko się z nią droczył.
-Jak się tu w ogóle znaleźliście?- spytał głosem pełnym niedowierzania.
Draco Malfoy spojrzał się w powoli rozjaśniające się niebo, roześmiał się i poklepał syna po plecach.
-To długa historia.
-W takim razie, oby była ciekawa.

Wiedziałem, że są rzeczy, których nie mogę odwlekać w nieskończoność. Nie mogłem dłużej być obserwatorem cudzego życia. Musiałem dołączył do ojca, matki, Lily.
Zrobiłem krok. Wiedziałem, że po pierwszym kroku będę musiał zrobić drugi, po drugim trzeci, a po trzecim następny...Ale równie dobrze mogłem zacząć już wtedy. Bo zdawałem sobie sprawę, że będę musiał zrobić ich cholernie dużo, by wejść na właściwe tory. Ale wiesz co?
Może tym razem
to będzie moja droga?

Evie
Toby. Ten chłopak zawsze przypominał mi kruka. Czasami, gdy rozpościerał skrzydła wznosił się tak wysoko, że mógłby dotknąć chmur, częściej ginął jednak pod swymi ciemnymi piórami. Pogładziłam go po policzku; spojrzałam na Lily, która była prowadzona tyłem do siedziby Zakonu Feniksa.
W czarnych jak onyks oczach Toby'ego znajdowała się rozpacz; nie widziałam w nich pustki. Widziałam w nich zbyt wiele, by móc to kiedykolwiek opisać. Próbował ukryć swój łamiący się uśmiech.
-Zapunktowałaś, Nott- zażartował jak dawniej, gdy udawało mi się wygrać z nim w potyczce słownej lub powiedzieć coś, czego sam nie wiedział.- To ostatni raz. Mam rację, prawda? Tym razem to ja nie chybię?
Potrząsnęłam głową, zasłoniłam usta. Wydarł się z nich najgłębszy szloch. Ścisnęłam jego rękę.
-To była długa droga- powiedział, a jego powieki zaczęły opadać.
Zamknęłam je szybkim ruchem.
Z trudem wyplotłam swoje dłonie z uścisku jego palców. Wpadłam w ramiona Nathana.
Zobaczyłam jego oczy. Były równie ciemne.
W odróżnieniu oo tych Toby'ego widziałam w nich światło, które rozbłysło tysiącem słońc, gdy dotknęłam nosem jego ust. Osunęłam się w łagodne odmęty snu, jakby Nathan był samym Morfeuszem.
Witam Was! Sama jestem w szoku, że wreszcie udało mi się to skończyć ;).
Rozdział ma ponad 11 stron, więc mam nadzieję, że chociaż to Wam wynagrodzi w jakiejś części czas czekania.
Z ważnych informacji: Myślę, że maksymalna liczbą rozdziałów, które się ukażą to 4 lub 5.
Ale mam pewien pomysł.
Mielibyście może ochotę czytać serię opowiadań, która powstałaby do fanfiku?
Nie byłyby już one związane bezpośrednio z fabułą ficka, ale byłyby bardziej miłosne bądź humorystyczne ;). Mogłabym pisać je z waszymi ulubionymi postaciami/pairringami itd.

Jestem ciekawa, co o tym sądzicie. Cały czas zapraszam do głosowania w ankiecie i do zapoznania się z listą piosenkę, które kojarzą mi się z tym opowiadaniem.