piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 25


Zostawię wam linki do piosenek, które trochę pomogły mi w pisaniu tego rozdziału. Pierwsza według mnie bardzo pasuje do jego klimatu, a druga po części może się kojarzyć z bohaterami :p.
https://www.youtube.com/watch?v=WZzcY7ASQno

Chris 

Stała plecami do mnie, a jej ciemne włosy powiewały na wietrze. Wpatrywała się w szare niebo upstrzone deszczowymi chmurami. Kursujące ptaki tworzyły na nim ciemne plamy.
Evie...
Swoim całokształtem przypominała mi osobę, której nie chciałem pamiętać. Osobę, która zasługiwała na to, by jaśnieć w naszych sercach...
Myślę, że dla nikogo nie jest tajemnicą to, że ludzie lubią wybierać najprostsze rozwiązania. A dla mnie najwygodniej byłoby zapomnieć o Laurze Macmillan i o wszystkim co jej dotyczyło.
Jednak po znajomości z kruczowłosą uczennicą Ravenclawu pozostały mi paraliżujący ból, suchość w gardle i problemy ze spokojnymi wdechami i wydechami. Czułem się, jakbym w przeszłości wsiadł na karuzelę, która z każdą sekundą obracała się coraz szybciej, a następnie wypadł z niej, ujrzawszy jedynie zapłakaną, zmęczoną istotkę, zmuszoną do jej obracania.
Ślizgonka, w którą bezwiednie wlepiałem wzrok, zwróciła głowę do boku, obejmując się rękoma.
-Pewnie zastanawiasz się co ja takiego właściwie mogłabym ci powiedzieć. Ale wiem jak to jest...za kimś tak tęsknić- jej głos lekko się załamał, przełknęła ślinę i kontynuowała- I nie tylko ja. Reszta też cię rozumie, no oczywiście oprócz Nathana, on jest inny i chyba zawsze będzie. Może to lepiej dla niego; łatwiej jest iść przez życie ignorując i topiąc smutek jakby w ogóle nie istniał...
Jej uwaga nie wyrwała mnie z własnego toku myślenia, jedynie sprawiła, że cudem udało mi się przesunąć go na dalszy plan, zastępując jego miejsce kolejnym.
-Rozumienie nie zawsze wystarcza- niemal szepnąłem, nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego głośniejszego dźwięku- I litość. One nie równają się współczuciu.
Pokiwała głową.
-Chris, wszystko będzie dobrze...Ona do nas wróci. Użyją jej przeciwko nam, ale nic jej nie grozi, wiesz? Musisz to wiedzieć, musisz w to wierzyć. Inaczej się nie da. To bezsensowne i bolesne, gdy sytuacja może okazać się... promienna. Boże, nie wierzę, że użyłam tego słowa- zaśmiała się ochryple.
Podszedłem w jej stronę. Nasze ramiona niemal się stykały, cień naszych ciał kładł się na jesiennej trawie.
-To wszystko jest popieprzone, nie uważasz? Kto by pomyślał, że komuś może zależeć na porwaniu faceta z biednej rodziny, pełnego wad i kompleksów. Wiem, że porwali mnie. tylko dlatego że uważali, że znaczę wiele dla Laury, która jest naprawdę dobrą czarownicą. To, że miałem z nią styczność jest jeszcze bardziej nie do pomyślenia. I to, ze inni ludzie mogli sądzić, że jej na mnie zależy.
-Masz kompleksy?- zmierzyła mnie wzrokiem- Jesteś fajnym facetem. Normalnym, w porównaniu ze wszystkimi, których znam. Laurze się podobasz..
Zacięła się na tych słowach i zaczęła kopać tenisówką grunt pod stopami.
-Społeczeństwo ma ograniczone pole tolerancji na odmienność. Zachowują się jakby wzięli niewidzialny cyrkiel i podzielili ludzi na tych, którzy mieszczą się w schematy i na tych, którzy nie zasługują, by doświadczyć takiej przynależności.
-Ja też nie mieszczę się w te schematy, Chris. Są durnowate.
-Ktoś przynajmniej się zgadza ze mną, w tej całej samotności i rozpaczy- uśmiechnąłem się krzywo, trącając ją ramieniem.
Gest ten, mimo że chciałem by wyglądał szczerze, był mocno wymuszony.
- Wszystko co doświadczyliśmy wydaje się takie małe, co?
Spojrzała mi w oczy, przenikliwie i powoli, podczas gdy samotność usilnie próbowała zgasić ostatni promyk w moim sercu. Tak bardzo chciałem mieć przy sobie kogoś...Czuć kogoś bliskość, czuć, że mam przy sobie człowieka, tak jak moi towarzysze mieli przy sobie chociaż jedną miłość z ich codziennego świata. Tak jakby ktokolwiek mógł zastąpić Laurę, która mogłaby przejść między płomieniami, a nawet wtedy na jej ładnej twarzy nie pojawiłaby się ani jedna zmarszczka.
Para wydobyła się z perłowych ust Evie, po chwili moje westchnienie wywołało ten sam efekt. Obłoczki połączyły się w jeden większy, a ten po chwili rozpłynął się przed naszymi oczami, zupełnie jakby nasze oddechy nie miały żadnego znaczenia.
Dotknąłem jej bladej twarzy, a moje usta lekko musnęły jej. Przez chwilę ciepło rozlewało się po moich wnętrznościach, w buzi czułem delikatny smak mięty.
I żadne uczucie we mnie nie ożyło.
-Chciałabym ci w ten sposób pomóc, ale to nie jest rozwiązanie- powiedziała, nie odsuwając się ode mnie- Nie poczujesz ze mną tego co czułeś z Laurą. To tak nie działa, nawet jeśli może w czymś ci ją przypominam.
-Ale sprawi, że poczuje się mniej samotny, tak jakby nic się nie zmieniło...Jakby było po prostu w porządku..
Zbliżyła twarz do mojej, ciężko oddychając.
-Ja i Nathan, ty i Laura...Dziwne z nas pary co? Nie pasujemy do siebie. Oni są piękni i odważni- mówiła z goryczą, a ciepło jej oddechu muskało moją skórę- My stłamszeni uczuciami do nich. Oni nas lubią, ale ile to może potrwać? A my tęsknimy za nimi jak szaleni...Chcemy ich naprawić. A gdy są przy nas nie wiemy jak zachowywać się, by nie zrobić im dodatkowej krzywdy. Bo w rzeczywistości stąpają po lodzie tak samo kruchym jak my. Tylko nasze drogi się różnią, gdzie indziej znajdują się pułapki.
-I łączymy drogi, pogłębiając dziury, w które możemy wpaść. Do tego zmierzasz?
-Beznadziejna mieszanka.
-Stanowczo.
Pocałowała mnie ponownie; długo i powoli. Gdy ten stan zatracenia trwał, było tak jakbyśmy rzeczywiście mogli być z kimś innymi niż oni. Ale to była tylko bardzo nietrwała iluzja, która mogłaby istnieć za każdym razem dopóki oni nie pojawiliby się na horyzoncie. Zamknąłem oczy i poczułem jak jej usta odłączają się od moich.
Po chwili zobaczyłem, że Evie przeczesuje palcami włosy, potem oddala się wolno w głąb ogrodu. Na chwilę odwróciła się. Popatrzyła się na mnie spod długich rzęs.
-Przepraszam, Chris, ale ja tak nie potrafię. Mieszanka beznadziejna, ale jednak mieszanka. A poza tym...warto.
Wzruszyła ramionami.
-Ale pamiętaj, że możesz na mnie liczyć. Nie ważne jak trudna byłaby nasza rozmowa...Jestem tu.
Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku, gdy ona stała się jedynie figurką na tle szarego nieba, zmierzającą w tylko sobie znanym kierunku.

Albus

-Drzwi do mojego serca są otwarte, a ty stoisz w progu, bojąc się wykonać kolejny krok-powiedziałem, mierząc wzrokiem drobną blondynkę.
Chloe siedziała pod jednym z drzew, kuląc się pod za dużą dżinsową kurtką Znaleźliśmy ją w jednym z pokoi używanych przez właścicieli Pogoda nie była bardzo mroźna, mimo że musiał to być listopad. Przyglądając się słońcu, byłem zmuszony lekko mrużyć oczy, ale czułem chłodny wiatr smagający moją skórę. Wolałem jednak czuć zimno spowodowane naturą, która otaczała mnie jak płaty kwiatu niż goryczą, budującą twarde ściany między mną a resztą świata. Zamknąłem na chwilę oczy. Gdy je otworzyłem, słońce w centrum obłoków było dla mnie jedynie odbiciem na wodzie, którą niegdyś pokrywał lód; teraz skruszony jak grunt pod naszymi stopami.
Dziewczyna lekko się poruszyła, układając głowę o delikatnych blond włosach na chropowatym pniu dziwacznego drzewa, którego już bezlistne gałęzie wyginały się pod różnymi kątami. Zupełnie jak macki próbujące czegoś dosięgnąć.. W ogrodzie było jeszcze kilka takich samych, ale tylko w tym miejscu, w którym siedzieliśmy. Zastanawiałem się czy coś tak pięknego i mrocznego mogło istnieć bez ludzkiej ingerencji. Z konarami wyglądającymi jakby ktoś stworzył je paroma pociągnięciami pędzla po płótnie, ołówka po papierze.
Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że my także jesteśmy wykorzystywani przez innych, że możemy żyć w symbiozie bądź być pasożytami. Przyprawiło mnie to o ciarki na całym ciele, wywołało gule w gardle.
Spojrzałem się na Chloe, na jej jasne oczy zaszklone, jakby ktoś zaledwie pstryknięciem palcami pokrył je połyskliwą fakturą.
-Moje drzwi były otwarte dla ciebie od zawsze, jak do domu. Ale ty je omijałeś, Al- powiedziała wyjątkowo pewnie, pomimo spojrzenia utkwionego w swoich butach- Nie mam ci tego za złe. Ja to.. rozumiem. Ale nie dziw się, jeśli czasami bywam zamknięta czy nie potrafię okazać ci miłości. Nie mam w tym doświadczenia. Byłam uczuciowo związana z tobą, jakbym zostawiła u ciebie coś ważnego...więc tkwiłam myślami w tym jednym punkcie.
Uśmiechnąłem się krzywo, bez krzty kpiny, jedynie z wielką sympatią.
-Czyli teraz, gdy nadeszło to na co tyle czekałaś, boisz się.
-Boję się, że cię stracę- wyparowała, przerywając mi- Znasz naszą sytuację. Staram się postępować pewnie, bo tak nakazuje mi logika i odpowiedzialność, ale jeśli chodzi o słabość do ciebie, nie potrafię jej tak po prostu...zmazać.
Przysunąłem się do niej, opierając ręce z dwóch stron jej ciała. Zacząłem szeptać patrząc centralnie na nią. Czułem, że powstrzymuje przyśpieszony oddech, nieśmiało kierując swój wzrok ku moim ustom.
-Nie możesz uciekać przed tym co będzie. To co ma się wydarzyć i tak się pewnie wydarzy. Myślę, że nasze życia napisane są według jakiegoś planu. Kto się w nim pojawia, co ci się przytrafia... To co można nazwać zbiegiem okoliczności, wcale nim nie jest; to wszystko pewnie gdzieś jest spisane. Ale pozostaje wybór, co z tym zrobisz.
Nie wiedziałem w jaki sposób z moich ust wypłynęły te słowa. Dawniej nawet nie pomyślałabym, że jestem zdolny do tego rodzaju przemyśleń. Biegałbym po krętych korytarzach jakiegoś absurdalnego labiryntu, po omacku szukając kolejnych drzwi, które może udałoby mi się otworzyć, które dałoby się choćby uchylić czy zajrzeć przez szparę między nimi a starą podłogą. Teraz wszystkie szlaki zdawały się przede mną przecierać, jakbym nagle ujrzał światło w tunelu.
Chloe objęła moją głowę niemal niezauważalnym ruchem i pocałowała niespodziewanie i żarliwie jak na boisku Quiditcha.
Mimowolnie zmrużyłem oczy i splotłem swoje chłodne dłonie z jej. Położyłem jej ręce na moich ramionach, a ona przysunęła się bliżej. Gdy przestawała mnie całować, a mój wewnętrzny głos błagał o więcej, widziałem jak refleksy słońca odbijają się od jej włosów, sprawiają, że mruży oczy i marszczy nos. Wydawała mi się niesamowicie naturalna, tak inna pośród wszystkich dziewczyn, które na siłę eksponowały swoje piękno. Ona zdawała się nie być świadoma swojej kobiecości, inteligencji, wszystkiego co zdolna była zrobić. I może w tym byliśmy podobni, mimo że obracaliśmy się w innych kręgach towarzyskich, a ja byłem bardziej otwarty na ludzi. Nie potrafiliśmy dostrzec jak jasny jest blask, który od nas bije i jak wielu osobom i miejscom nie dane było go jeszcze ujrzeć.
Doskoczyłem do niej w akcie milczącej desperacji. Zdawałem sobie sprawę, że to ja tak naprawdę potrzebowałem jej pomocy, ale ona zawsze marzyła tylko o tym, by móc mi nią służyć. Nie rozumiałem czemu nasze losy tak długo nie mogły się spleść na tyle mocno, by doszło między nami do czegoś więcej niż posłanie przyjacielskiego uśmiechu.
Nie wiedziałem tego wtedy, ale myślę, że pewne rzeczy musiały się wydarzyć byśmy zwrócili swoje głowy w odpowiednim kierunku...
A ona była przede mną i tak niewiele nam było trzeba.
Trochę spokoju, miejsca i swojej bliskości.
A reszta świata odpływała z naszych myśli po wodach niezmąconych falami.
Położyłem się na zimnej ziemi usłanej złocistymi, suchymi liśćmi. Pociągnęłam ją za sobą. Zachichotała, bo nasze nosy stykały się czubkami. Wpiła się w moje usta. Jedną ręką ścisnęła moją koszulę wystającą spod starego płaszcza.
Dotknąłem jej szyi opuszkami palców. Drgnęła, gdy kurtka przestała chronić ją przed zimnem. To samo stało się z moją.
Z pytającym wzrokiem zaczęła rozpinać małe guziki za dużego na mnie elementu cudzej garderoby. Jej blada skóra dotknęła mojej nieco ciemniejszej. Przetoczyliśmy się po trawie, tak, że to ja opierałem się nad jej ciałem. Bardzo szybko się podniosłem i podałem jej rękę.
-Chodź ze mną, Chloe- powiedziałem proszącym tonem, z niemal słyszalną nadzieją w głosie.
Po chwili dodałem z rozbawieniem:
- Nie możemy przecież tu zostać.
Po paru niemiłosiernie dłużących się sekundach podała mi drobną dłoń i dała się pociągnąć w stronę tylnych drzwi pensjonatu.
Popędziliśmy szybko do willi. Wypełniał nas od środka niestworzony, a równocześnie niesamowicie ludzki żar. Weszliśmy do ciemnego korytarzyka bez okien, obłożonego boazerią z jasnego drewna. Zaprowadziłem Chloe do pustego holu. Z salonu było słychać szmer niemrawych rozmów, a my wbiegliśmy na górę, śmiejąc się i stukając butami podczas wchodzenia po schodkach, jak dzieci, które skończyły jedną zabawę i teraz żwawo biegną ku drugiej.
Popchnąłem drzwi swojej tymczasowej sypialni. Gdy zamknęły się z cichym trzaskiem, stanąłem na stopę Chloe, tak że musiała się cofnąć. Uderzyła głową o ścianę i na chwilę przymknęła oczy.
-Czyli wnioskuję, że ty również nie wiesz co właściwie robisz- podsumowała, pocierając bolące miejsce.
-Chyba jestem przekonany co do tego co teraz robię bardziej niż do wszystkiego co robiłem wcześniej- odpowiedziałem, mrużąc oczy.
-Zawsze byłam przekonana, że to ty jesteś tym właściwym.
-Czemu akurat ja?- spytałem, a w swoim głosie usłyszałem kruchą nutę niedowierzania i braku zrozumienia. Podeszła do mnie, stanęła na placach, a gdy ja schyliłem się minimalnie, bo wcale nie należałem do wysokich, zaczęła całować mnie delikatnie, rozpoczynając od szyi, przechodząc w stronę policzków, w końcu spoglądając na mnie. Jej oczy poszybowały w górę, jak to miały w zwyczaju, wlepione prosto w moją twarz.
-To może być nasza ostatnia szansa, Al. Chcę tego. Chciałam być z tobą latami... Nie chcę teraz się z niczego wycofywać.
W odpowiedzi wypowiedziałem te słowa, trzymając ręce w miejscu gdzie kończył się jej chudy brzuch, a zaczynały się pełne biodra:
-Nigdy już nie będziesz musiała.
Jej noga powoli oplotła się wokół mojego ciała, ręce wokół szyi, moje dłonie spoczęły na jej plecach. Nasze usta złączyły się po raz kolejny, a ja czułem się tak jakby stało się to dopiero po raz pierwszy. Nigdy nie nudził mi się ten kontakt z jej ciałem.
Zrobiłem parę bezsilnych kroków w tył z blondynką w ramionach, a po chwili opadłem na materac pod jej ciężarem.
Znów się zaśmiała.
-O mój Boże, Chloe, zejdź ze mnie, ty bestio!- zażartowałem, kładąc ją obok mnie na beżowej narzucie.
Gdy ponownie się nachyliłem, by ją pocałować ona odepchnęła mnie dziecinnym gestem.
-Wstawaj- zarządziła.
Wzdychając, spełniłem jej prośbę, a ona zaczęła ściągać ciężką kapę z dużego drewnianego łoża.Niezgrabnie zebrała ją w dłoniach, a ja zasłoniłem ciemne firany, tak aby pojedyncza smuga słońca pokryła pokój złotem.
Weszliśmy na materac z dwóch różnych stron. Podeszła do mnie, spoglądając mi w oczy z delikatnym uśmieszkiem na twarzy. Dostrzegałem w jej tęczówkach błysk, którego nie widzieli inni. Tak jakby był on tylko urojeniem, a to łamało moje serce.
Na moich ramionach spoczęły jej drobne ręce.
-Jestem tutaj. Powinnam zaśpiewać? Czy raczej zacząć się rozbierać, by cię uwieść?- uniosła lekko brwi. - Okej. Może to nie będzie potrzebne.
Mój śmiech stłumił nasz pocałunek. Upadliśmy w swoich objęciach na kolana. Nie zdawało się to być słabością. Było tak jakbyśmy zniżali się do modlitwy.
Zdjęła ze mnie koszulę. Pewnie zeszła by ze mnie sama, kiedy jeszcze byliśmy na dworze...gdyby tylko mogła. Powoli zdjąłem z niej czarny sweterek z dekoltem w serek. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie, jakbyśmy byli iluminacją, która nie działa tak jak należy. Pamiętam ją, nieidealną, pozornie przeciętną i ,,normalną'', a niesamowitą. Przez te lata, które obserwowałem ludzi nauczyłem się, że każdy jest wyjątkowy, a wokół nas znajdują się tacy, którzy mimo że na takich nie wyglądają i większość ich za takich nie uważa, są wielcy całym swoim bytem, przepełnieni wartościami.
Ściągaliśmy z siebie nawzajem ubrania, aż w końcu znaleźliśmy się pod grubą pierzyną.
W świetle jej skóra była mniej blada, dodawało jej jeszcze więcej naturalnego uroku. Jej ręce wodziły po moim ciele, nasze ciała były jak jedno. Jakbyśmy nigdy już nie mieli się rozstać.
Parę chwil z nią, jej oddech przy moim uchu i ciche szepty....
Nasze ręce splecione ze sobą, gdy ona zasypiała w moich ramionach,a jedynym co przerywało cisze był głośny bełkot tego, co zwiemy zegarem.
Tyle mi wystarczało.

Rose 

Siedzieliśmy przy drewnianym stole przed malutką budką z różnorodnymi łakociami. Jedliśmy dobrze wypieczone gofry ze śmietaną i kolorową polewą. Scorpius co chwilę wybuchał śmiechem i wycierał serwetką moją umorusaną twarz. Ostatnie złote liście spadały z drzew, wirując wokół nas jak baletnice. Obserwowałam ludzi spacerujących z aparatami fotograficznymi w dłoniach. Było tak jakby czas się zatrzymał.
- Musimy chyba wracać. Myślisz, że to wszystko jest bezpieczne?- spytałam, rozgrzewając przy tym chłodne dłonie.
Wywrócił oczami. Dosyć ostentacyjnie.
-Myślisz, że jak zamkniemy się w mugolskiej rezydencji, będzie trudniej nas wytropić? Chyba zacznę podziwiać twój entuzjazm, Rose.
-Mądrala się znalazł- mruknęłam, ale nieświadomie uśmiechnęłam się- I tak już zjedliśmy.
Podniosłam się z miejsca i zaczęłam iść przed siebie, spoglądając na ciemniejszą linię morza na tle grafitowego nieba.
-Czemu ci się tak śpieszy? To, że jesteśmy w takiej, a nie innej sytuacji nie oznacza, że nie możesz pozwolić sobie na poczucie ani grama szczęścia. Bo to przed nim teraz uciekasz, prawda?- usłyszałam za sobą lekko wzburzony głos Scorpiusa.
Objął mnie od tyłu, chowając głowę w zagłębieniu mojego ramienia. Pierwsze kropelki deszczu zaczęły spadać z nieba. Krajobraz przerywały łzy chmur, jakbyśmy spoglądali na słabo odbierający telewizor.
-Powoli. Nie chcę być jak kolejne skreślenie w twoim kalendarzyku.
Jego słowa sprawiły, że poczułam nieprzyjemne mrowienie na całym ciele, jakby ktoś kłuł mnie igłą.
Próbowałam to ukryć, zadając nonszalanckie pytanie:
-A skąd ty niby wiesz, że go mam?
-Zauważam więcej rzeczy niż może ci się wydawać.
Złapał mnie za rękę; tak mocno, że w innej sytuacji natychmiast bym ją wyrwała.
Mijaliśmy domy mieszkańców miasteczka chowające się za przednimi ogrodami oraz opustoszałe pensjonaty. Restauracje, które jeszcze nie uprzątnęły stolików stojących na zewnątrz. Ich kraciaste obrusy powiewały na rozkaz wiatru.
Zawiesiłam wzrok na jednym z szyldów, przez co wpadłam na Scorpiusa, który nagle się zatrzymał. Jego silne ramiona uchroniły mnie przed upadkiem.
Spoglądał na ogromną karuzelę, która jarzyła się złocistymi neonami.
Siwe konie na metalowych drągach odbijały jaskrawe światło. Całość była otoczona białym płotkiem, który kojarzył mi się z domkiem dla lalek, którym bawiłam się w dzieciństwie. Malfoy zwinnym ruchem przeskoczył przez skromną furtkę i popędził w stronę karuzeli. Doszłam do niego otwierając małe drzwiczki, pod palcami czułam zimno zasuwki. Oparłam się jedną ręką przy małej dziurce na pieniądze i pogrzebałam w kieszeni kurtki.
-Ja mam drobne- powiedziałam, spoglądając na monety- Myślisz, że to kradzież? Może właściciel już nigdy nie sięgnie po ten łach...
-Nadzieja matką głupich- wyszczerzył się Scorpius, uruchamiając karuzelę. Zdawało mi się, że wesoła muzyka dobiega znikąd.
Zajęłam miejsce, blondyn wybrał kucyka przede mną. Kiedy świat zaczął się kręcić wlepiłam wzrok w wystające kości na jego szyi. Wydawało mi się, że nigdy nie widziałam niczego piękniejszego. I może rzeczywiście tak było. Położyłam się na plastikowym zwierzaku, zamykając oczy. Wyobraziłam sobie, że jest noc, nie środek dnia, a gwiazdy na sklepieniu obracają się razem z nami.
Kiedy otworzyłam do połowy powieki, nuty zanikły w przestrzeni między światami, a Scorpius pochylał się nade mną, dotykając ustami mojego policzka.
Słone łzy zaczęły lecieć z moich oczu, a usta ułożyły się w szeroki uśmiech.
-Boże, kocham cię, Malfoy.

Evie

Szłam przed siebie, aż dotarłam do bramy wejściowej. Oparłam głowę o gruby mur. Nie mogłam uspokoić ani oddechu ani serca, które biło o moją klatkę piersiową tak uparcie, jakby chciało się z niej wyrwać. Odfrunąć jak ptak, niezdolny do śpiewu, daleko od tego miejsca. W mojej głowie szumiało jedno słowo. Euforia. Kiedy przyjeżdżałam do tej małej mieściny nad morzem byłam jeszcze dzieckiem. Wtedy naprawdę odczuwałam niewyobrażalną radość. To był raj na ziemi, ucieczka przed szarą rzeczywistością. W mojej pamięci zapisały się dni spędzone na włóczeniu się po ogrodzie, bawieniu się w ratowanie świata. I brzdęk naczyń podczas śniadania.
Teraz ciszę przerywał tylko szmer gałęzi. I dziwny szept wyróżniający się z kłębowiska myśli w mojej głowie: ,,Już nic nie będzie tak jak dawniej''.
Machnęłam parę razy różdżką, wzmacniając czary ochronne wokół naszej kryjówki. Wcześniej zajął się tym Malfoy. Zapomniałam mu za to podziękować. Sama bym o tym zapomniała.
Usłyszałam warkot silnika samochodowego, dochodzący z drogi. Wyrwał mnie z odrętwienia. Gdy auto przejechało, przestałam kryć się za murem i ruszyłam do domu, podczas gdy pierwsze kropelki deszczu muskały moje włosy.
W holu zdjęłam kurtkę i buty. Postanowiłam wziąć jeszcze jeden głęboki wdech, zanim wejdę do salonu i znów zacznę udawać, że wszystko jest w porządku.
Wtedy usłyszałam Nathana:
-Po tym całym siedzeniu na tyłku w jakiejś zatęchłej celi, znajdujemy się w jakiejś zasranej willi. I tak nas znajdą!- mówił do Cravena, rozparty na kanapie.
W ręku trzymał jakiś bimber. Gapił się w jaskrawy ekran telewizora.
-A ona pewnie oczekuję, że stanę na głowie, żeby ją uratować. Jakbym był księciem na białym rumaku.
Zaśmiał się gorzkim śmiechem, rozlewając na siebie część alkoholu.
-Nie jestem cholernym bohaterem. Nie jestem.
Wyciągnął rękę z szklanym flakonem w stronę Chrisa. Wparowałam do pomieszczenia. Potknęłam się o dywan, upadłam na ziemię u stóp Zabiniego. Poczułam jak złość rozlewa się po całym moim ciele.
-Nie! Nie jesteś! Jak możesz się w ten sposób zachowywać w tej sytuacji? Jesteśmy w tym wszystkim razem czy nie? Chcesz topić w tym płynie smutki, proszę rób to. Ale nie oferuj tego Chrisowi, gdy wiesz, że nie odmówi!
Twarz bruneta wykrzywiła paskudny grymas.
-Pewnie. Bardziej cie obchodzi on niż ja.
Resztką sił, podniosłam się z podłogi.
- A ty? Pomyślałeś o mnie? Jesteś i zawsze byłeś tylko ty. Dbasz o kogoś innego? Zapomnij o problemach! Odpuść sobie, bo to potrafisz. Ja też się źle czuję, ja też się boję. Nie chcesz sprawić, bym była szczęśliwa, widzisz tylko swoje potrzeby, prawda? Mam dość myślenia co zrobić, byś dawał sobie radę!
Gwałtownie wstał, dłonie miał zaciśnięte w pięści.
Spojrzałam się w jego oczy i przypomniałam sobie jak tańczyliśmy w dormitorium w Hogwarcie. Między zębami trzymał papierosa. Brązowa toń jego tęczówek kojarzyła mi się wtedy z czekoladą. Nagle zaczęło mi się wydawać, że widzę w nich ruchome piaski.
- Kocham cię.- powiedział chrapliwym głosem.
-Przepraszam, Nathan. Ale ta relacja nie powinna tak wyglądać.
Zerknęłam na używkę w dłoniach Chrisa. Półświadomie wyrwałam mu ją, jakby kierowała mną jakaś wyższa siła. Zamachnęłam się mocno. Rzuciłam flakonikiem w kredens stojący po mojej lewej stronie. Nathan zrobił krok do tyłu, potknął się o własne nogi i opadł na kanapę. Chris patrzył na mnie wielkimi oczami.
Po mojej dłoni płynął strumyk szkarłatnej krwi. Przytknęłam dłoń do ust, przerażona swoim niekontrolowanym zachowaniem.
Nie byłam taka silna jak myślałam.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział 24


Rose

To co dotarło do mnie ze strony lekko uchylonych drzwi, przez które sączyło się jasne światło, jakby chciało uleczyc siniaki rozlane po naszych ciałach, sprawiło, że miałam ochotę krzyczeć. Niestety moje struny głosowe zdawały się być pęknięte jak te, które nie służą dłużej instrumentom muzycznym za sprawą nieumiejętnego gracza. Miałam ochotę chodzić z kąta w kąt pochłoniętego mrokiem pomieszczenia, miotana uczuciem przepełniającego mnie szczęścia i przywróconej niespodziewanie wiary, ale moje obolałe kończyny odmawiały mi posłuszeństwa. Sama nie byłam pewna czy to za sprawą marnej kondycji fizycznej czy szoku, który w przeciwieństwie do strachu sprawiał, że pozostawałam w bezruchu.
Oparłam się ręką o ziemię w beznadziejnym oczekiwaniu i pozostałabym w takiej pozycji, gdyby nie kolejne zdanie dopływające do mojej świadomości powoli i niepowstrzymanie jak papierowy stateczek, niesiony przez rzekę.
-I co, Weasley? Zamierzasz się tak gapić, czy może ruszysz biedną dupę i obudzisz swoich bardzo sprytnych i podstępnych Ślizgonów i pozostałą dwójkę, która nie używa mózgu?- mówiła teatralnym szeptem, jakby na raz zachowując ostrożność i robiąc sobie ze mnie żarty.
Ostatnie słowa powiedziała głośniej, artykułując sylaby jak profesjonalny mówca i zaznaczając gestem, jak mniemam, trafność swojej wypowiedzi.
Poczułam, że nieświadomie zaczynam zaciskać zęby. Ale Macmillan, to Macmillan. Zachowywała się w sposób w jaki zwykle się zachowywała. A tym, co trzeba było zauważyć było to, że przyszła nas ocalić, mimo że mogła uciec sama. Moja wdzięczność mieszała się z lekką irytacją. Jednak to te dwa uczucia pchnęły mnie do czynu.
Potrząsnęłam śpiącym Malfoyem, wyczuwając dłonią jego silne ramiona, które nie dały rady w walce. W mojej głowie zaczynały się rodzić wątpliwości, co do tajemniczego planu mojej znienawidzonej od zawsze koleżanki.
Powieki chłopaka się otworzyły, ukazując mi szarość podobną do tej, której kolor tak często przybierało niebo nad Hogwartem. Tak bardzo chciałam wrócić do tego, co stare.
Bo wszyscy nigdy nie byliśmy w pełni zadowoleni z tego, co było, ale parę tych rzeczy, które mieliśmy kochaliśmy całym sercem. I chociaż wielu z nas pewnie, by tego nie przyznało, nie bylibyśmy w stanie kiedykolwiek zamienić ich na tajemniczy worek, który podsuwała nam przyszłość pełna okazji . Nawet jeśli było prawdopodobieństwo, że jego zawartość przekracza nasze najśmielsze wyobrażenia perfekcyjnego życia.

Z jego twarzy bez problemu wyczytałam zdumienie; dwa doły, w których jarzyły się tęczówki zmniejszyły się, usta zacisnęły w poziomą kreskę, prawie niewidoczną na tle bladej, posiniaczonej i poranionej buzi. Brwi jak przystało na kogoś o jego charakterze; o dobroci przebijającej się przez warstwy wrodzonej wyniosłości i wychowania w arystokratycznym środowisku; wzleciały w stronę jasnych włosów, jakby chciały naśladować wszystkich tych, którzy wzbili się w przestworza, zbliżając się do słońca. Ten gest był aż tak naturalny, ukazywał jego ciekawość różniącą się od tej Albusa, którą podpatrywałam od najmłodszych lat.
- Co się dzieję,Rosie?- bez zastanowienie obrócił głowę w kierunku, powoli oślepiającej go smugi światła i zerwał się na nogi, przypadkowo mnie potrącając.
Zaczął zmierzać powolnym krokiem w stronę osoby, która nie musiała wegetować w tej ,,celi''- Laura Macmillan. Wiesz co? Kiedy pomogłaś mi dostać się do wieży Ravenclawu wydawało mi się, że mogłaś się choć trochę zmienić. Albo, że po prostu się co do ciebie myliłem. Naiwnie stwierdziłem, że być może pod tą twoją sztuczną manierą, którą się przed wszystkimi obnosisz, jest trochę morali.
Niebezpiecznie brnął w jej stronę, jakby już wiedział, że jesteśmy na przegranej pozycji i mógł zrobić tylko dwie rzeczy, które i tak będą prowadziły do tego samego rezultatu; zostawić sprawę w spokoju lub sobie ulżyć. Jego głos był spokojny, chociaż kierował nim gniew.
-Scorpiusie, przestań. Nic nie rozumiesz- próbowałam go uspokoić, ale moje słowa zdawały się odbijać od jakiejś niewidzialnej bariery, która powstała między nami i powracać do mnie.
-Jak mogłaś zrobić coś takiego? Brzydzę się tobą. Jak możesz myśleć o sobie i szkodzić tak wielu osobom? Czy ty naprawdę jesteś taka... próżna?!
Był niebezpiecznie blisko niej, miałam złe przeczucie.
Czułam jak iskra przerażenia rośnie w moim sercu, chcąc wybuchnąć niczym fajerwerk.
- Uspokój się, słyszysz?- weszłam pomiędzy nich, powieki szczypały mnie od powstrzymywania płaczu- Zostaw ją..
-Przez nią już nigdy nie będziesz sobą. Nigdy nie zobaczę jak się złościsz.
-To chyba akurat dobrze!
-Nie, bo to naturalne..i piękne. Nie poczuję jak twoje włosy dotykają mojej twarzy, łaskoczą mnie. Nie zobaczę znów twojego uśmiechu, a nawet jeśli to nie będę tego pamiętał. A kiedy przestaną w kółko poddawać nas Imperiusowi będziemy takim rodzajem ludzi, że nie będziemy wstanie więcej na siebie spojrzeć.
-TY nie będziesz wstanie na mnie spojrzeć. Wiesz, że ja tak łatwo nie zapominam tego, co mnie łączy z innymi!
-A myślisz, że ja szybko zapominam? Myślisz, że jak sobie przypomnę ciebie przed tym wszystkim, a potem... po tym wszystkim, co oni nam zrobią...Wydaję ci się, że nie odczujemy różnicy?
Jego głos nie był pewny i przez chwilę przypominał mi tego chłopaka, który stracił panowanie nad sobą w bibliotece po sprzeczce z Puckeyem. Gdy go zobaczyłam w tamtym starym pomieszczeniu, nie przeraziłam się, byłam do niego podobna...Powinnam bać się samej siebie?
Ale teraz zadawałam sobie pytanie, czy moja miłość nie okaże się tak samo destrukcyjna dla otoczenia jak ta, którą Lily żywiła do Toby'ego.

Gdy moje serce ponownie miękło, a moje kolana uginały się pod jego stopami, poczułam czyjś dotyk na ramieniu, a kiedy przeniosłam wzrok w tamtą stronę ujrzałam rękę, która dawniej musiała być wypielęgnowana, natomiast teraz długie paznokcie były całkiem połamane i brudne. Wyglądały jak zaniedbane schodki na klatce, ale nadal w jednej z tych luksusowych kamienic.
Laura rozdzieliła nas tak jak ja to wcześniej zrobiłam, kiedy Scorpius prowadził coś na kształt monologu. Nie patrząc się choćby na chwilę w jego stronę, skupiła swoje ciemne oczy wyłącznie na mnie. Jej uścisk się wzmocnił, a spojrzenie zdradzało pewnego rodzaju wstyd, że doświadczyła tej niechcianej sytuacji.
-Chyba zapomniałaś mu o czymś wspomnieć. Pośpiesz się, gadaj. Bo w takim tempie to nie tylko wy skończycie marnie, ale i ja. - to mówiąc obejrzała się w stronę wyjścia z pomieszczenia, jakby rzeczywiście się spodziewała, że kogoś w nim zobaczy- I wtedy to wy będziecie mieli nieczyste sumienia.
Westchnęłam. Miała rację. Z każdym kolejnym słowem  traciliśmy kolejny procent szansy na ucieczkę.
-Uciekamy, Malfoy. Dlatego cię obudziłam.
Blondyn porwał mnie w ramiona i ucałował w czubek głowy.
Kiedy wyswobodziłam się powoli z jego objęć podkradł się w stronę przyjaciół i zaczął ich budzić. Poczułam dziwne zdziwienie, że nawet nasze krzyki nie przerwały ich snu; tak go teraz potrzebowali.
Wyglądali mizernie. Jakby nie byli wstanie podejść nawet do drzwi...
Czego mogliśmy dokonać?

Pamiętam naszą podróż w stronę wyjścia jakby mgła osiadła na tym wspomnieniu, niedokładnie przykrywając prześcieradłem punkty kulminacyjne i konsekwencje tego zdarzenia. Wciąż moje serce bije szybciej, gdy jakiś przedmiot, człowiek czy wirujący po niebie liść sprawi, że mój mózg jak wagonik zmieni tor na ten niewłaściwy.
Światło, które oślepiło nas niczym nagła nadzieja okazało się płynąć z pojedynczej lampy jarzeniowej w korytarzu. Znajdowaliśmy się w piwnicy, jak powiedziała nam Laura, w której dawniej przechowywano niezbędne leki, zioła oraz zapasowe przyrządy medyczne.
-Na tym samym piętrze... jest kostnica- rzuciła Macmillan mimochodem, lekko się prostując i marszcząc nos- Chyba sama nie chciałam tego wiedzieć, a teraz wam to mówię.
Przeszedł mnie dreszcz od szyi aż po plecy.
Nagle dziewczyna zgasiła światło, sprawiając, że prawie potknęłam się o pierwszy stopień schodów.
-Musimy wyjść stąd niezauważeni. A gdy otworzymy drzwi lampa rozświetli też część korytarza- wytłumaczyła, macając ręką ścianę, na której jak się potem przekonałam, nie znajdowało się nic o co można byłoby się wesprzeć przy wchodzeniu po stromych stopniach.
Nie mogę sobie przypomnieć jak udało nam się dostać do holu, w głowie widzę tylko to, co było wtedy wszędzie; ciemność. Byliśmy tam wszyscy, już tak blisko drzwi, co teraz wydaję mi się niewiarygodne, biorąc pod uwagę stan ogółu. Nie wiem jak to się stało, ale uważam to za cud.
Ale każdy cud ma swoją mroczną stronę, która jest nieodłączna...
Nie ma wygranych bez strat.
Słyszeliśmy czyjeś kroki, dudniące jakby ziemia pod nami nagle zaczęła się chwiać, jakby lód kruszał pod ich dotykiem.
Gdy próbuję przywołać w pamięci tę chwilę zamiast po kolei zapalających się lampek i ukazującej się naszym oczom twarzy, widzę kostki domina powoli opadające ku celowi.
Nie mogę powiedzieć, kiedy to zrozumiałam. Że mężczyzna, który jako pierwszy do nas dotarł jest tym byłym Śmierciożercą, od którego cygaro odpalała Laura. O grubej, obleśnej posturze z tatuażami na rękach i podstarzałą twarzą wykrzywioną w odpychającym uśmiechu.
Brunetka była nieugięta; wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni coś co wyglądało na pomiętą ciemną koszulkę i przystawiła ją w stronę drzwi. Wrota powoli zaczynały się otwierać jak w zwolnionym tempie, a ja mechanicznie odskoczyłam do tyłu prawie wpadając w ramiona Śmierciożercy. W ostatniej chwili Laura odsunęła się od wyjścia i popchnęła mężczyznę. Złapał ją za nadgarstki, a jej twarz od razu wykrzywił grymas. Powoli opadała na ziemię przez siłę człowieka. Mój wzrok odciągnęło od nich parę postaci o różnych sylwetkach powoli biegnących przez długi korytarz, którym zostałyśmy tu przywleczone, kiedy nas porwano. Moje uszy uderzył alarm.
Powoli w mym sercu swe nasiona zaczynała siać panika. Ręka Macmillan była przypalana cygarem, które ówcześnie pozwoliło jej wkupić się w te progi. Jakby były niszczona własną, toksyczną bronią, która tak naprawdę podobnie działała po dłuższym czasie. Po prostu wszystko chciało się na niej zemścić o wiele wcześniej niż by tego pragnęła...
Nagle, zupełnie niespodziewanie, Malfoy pobiegł w stronę ściany, która teraz oświetlona, oferowała nam pomoc znajdującej się przy niej szpitalnej recepcji. Wskoczył za blat. Jeden z mężczyzn skupił się na nim, reszta doskoczyła do nas. Ja byłam więziona wraz z Chloe, Evie, Nathanowi, Alowi i Chrisowi przypadał jeden Śmierciożerca na głowę. Z różdżką ponownie na szyi, spowitej grubą warstwą gęsiej skórki, obserwowałam poczynania Scorpiusa.
Zanim polujący na niego facet zdążył do niego doskoczyć, Zabini i mój kuzyn, jakby uzgodnili to jakimś tajemniczym gestem, zamachnęli się jedną nogą do tyłu, sprawiając niewyobrażalny ból trzymającym ich Śmierciożercom w miejscu, w którym nie chciał by go poczuć żaden mężczyzna.
Ich ręce opadły w poddańczym geście, jakby sparzyli się w sytuacji, w której się tego zupełnie nie spodziewali. Tak jakby sięgnęli po zachęcająco wyglądającą bułeczkę, a zamiast słodyczy, poczuli jedynie palący ból. Ich różdżki potoczyły się po ziemi, stając się własnością chłopaków.
Nastolatkowie pobiegli w stronę mężczyzny, który polował na Scorpiusa, po drodze uchylając się nad wymierzonymi w nich zaklęciami, odpychając bardzo mocnymi uderzeniami młodziaków, aspirujących na kryminalistów., Nathan rozbroił Śmierciożercę, a Al jednym sprawnym ruchem zamknął go w żelaznym uścisku, owijając ręce wokół jego szyi i ramion. Mimo to mężczyzna kręcił się w taki sposób, że ciężko by było w niego wycelować różdżką.
Zabini pomknął walczyć zresztą.
Widziałam zaklęcia śmigające po dużym, białym pomieszczeniu; niczym kolorowe błyskawice, przecinały bezbarwne powietrze.
Scorpius wyskoczył zza blatu i mocnym kopnięciem zdzielił faceta, którego pilnował Al, sprawiając że wróg stracił przytomność. Blondyn popchnął przyjaciela w stronę wyjścia, schylając się przed latającymi pociskami. Wyjście zagrodzili im mężczyźni, którzy trzymali w ramionach nas, swoją najsilniejszą broń.
Kątem oka zauważyłam, że Albus, Nathan i Chris sprzeczają się o coś gorączkowo, a następnie wyciągają przed siebie różdżki. Odliczają. Z magicznych patyków poleciały smugi zaklęć prosto w naszą stronę. Chciałam wrzasnąć, ale zanim jakikolwiek dźwięk wydobył się z moich ust, czar, który mknął do celu, będącym mną, okazał się być rzucony z wyjątkową precyzją; trafił w szyję mężczyzny, który był ode mnie wyższy. Upadł z hukiem na ziemię, jak się przekonałam, obok swoich kumpli. Poczułam się jakby macki, które do mnie przylegały ktoś odciął i uwolnił mnie z uczucia obrzydzenia, przerażenia i braku wolności.
Czułam jak moje serce wybija przyśpieszoną wersję swojego tradycyjnego hymnu, jakby chciało mi przypomnieć, że wciąż żyję. Głowa mnie bolała, przymknęłam oczy; nie potrafiłam myśleć jasno o tym wszystkim co mnie otaczało.
Zanim zdążyłam choćby pomyśleć o stawieniu czoła bitwie, tak jak zapewne właśnie to robiła reszta, poczułam jak ktoś mocno ciągnie mnie za rękaw. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam zanim przekroczyłam próg ku wolności, jest widok, który nieodmiennie mrozi mi krew w żyłach.
Długowłosa dziewczyna o ciemnych oczach, z których lały się kłócące się z jej urodą łzy, siedziała na piętach. Próbując czytać z mowy ciała, można by wywnioskować, że nie było w niej już nic z osoby, którą była wcześniej, Nawet wyćwiczonej gestykulacji i sposobu w jaki jej ciało wyginało się przy każdym czynie. Jedynie cieniutka skorupka, która wyglądała tak niewinnie, że mogłaby pęknąć pod kolejnym dotykiem, nawet tak delikatnym jak muśnięcie piórkiem, częścią miękkiej poduszki, proszącej zmęczonego życiem człowieka, by ułożył na niej swoją głowę i przywitał krainę snów. By ulokował na niej choć na chwile swoją zadziwiającą świątynie, pełną migoczących jak neony wspomnień, sfatygowaną od daru pamięci i czucia, ograniczoną słabymi, nieodpornymi murami.I to tajemnicze miejsce, które wszyscy kojarzą z Morfeuszem, zdawało się być bestią, która czaiła się za nią jak cień- była nieodłączną częścią jej samej.
Wyglądała jak część witrażu, jak jedna, odległa, zapomniana i stracona postać, z której smutnego oblicza jakby zalanego rzewnym deszczem, nie można było wyczytać ni nadziei ni nawet nikłej egzystencji szczęścia, jedynie przesłanie dla ludzi, którzy potrafią prawdziwie patrzeć i słuchać. Nieskończone i wieczne. Na jej ramieniu widniała rana od poparzenia, przywodząca mi na myśl poczucie winy, jakby to uczucie naprawdę mi się należało. Cygaro na posadzce obok niej wciąż się zażyło, nie chcąc dać spokoju umysłu, torturowanej nim wcześniej dziewczynie.
Różdżka Śmierciożercy, otoczonego przez paru innych dotykała jej wystających, chudych obojczyków. Reszta przytomnych sług Toby'ego, który nawet nie pojawił się wśród tego całego zamieszania, mknęło z prędkością światła w naszą stronę.
Niespodziewanie drzwi zasłoniły nam widok z nagłym, głośnym trzaskiem, któremu zawtórował krzyk. Cholernie nie chciałam go słyszeć.
Albus

Powietrze uleciało z moich płuc i dopiero wtedy zorientowałem się, że je wstrzymywałem. Podbiegłem za róg, gdzie kazaliśmy z chłopakami ukryć się Evie i Chloe. Automatycznie, jakbym nawet nie panował nad swoim ciałem wziąłem w ramiona niziutką blondynkę, mocno opierającą się o ścianę. Przez chwilę nie odwzajemniała mojej pieszczoty, jedynie siedziała z rękoma opuszczonymi jak kukiełka. Po jakimś czasie, bardzo powolnym ruchem położyła dłonie na moich plecach w miejscach, w których wystawały łopatki. Zrobiło mi się cieplej na duszy, a gwar bitwy prawie już nie szumiał w moich uszach. Spojrzałem się na nią. Zawsze cichą, ale będącą prawdziwą , stałą podporą. Przypomniałem sobie jak płakałem, nie mogąc powstrzymać uczucia beznadziei, które zawsze było mi obce. Aż nagle uderzyło niespodziewanie i nie mogłem się na nie przygotować. Na wszystko potrzebowałem czasu. Na zrozumienie o czym Scorpius mówił na lekcjach eliksirów; chociaż wszyscy mówili o mojej nieprzeciętnej inteligencji, ja musiałem wszystko robić krok po kroku, w ustalonym porządku, a to sprawiało, że nie potrafiłem wierzyć im w te słowa. To nie znaczyło, że czułem się gorszy. Byłem wdzięczny losowi, że moje dziwaczne taktyki doprowadzały mnie tam gdzie chciałem, byłem człowiekiem na poziomie, a moi przyjaciele nie byli pierwszymi lepszymi nastolatkami. Ale czy inteligencja kosztuje aż tyle wysiłku? Czy nie jest to cecha wrodzona? Zawsze borykałem się z tymi pytaniami, a że nie mogłem znaleźć na nie odpowiedzi tylko utwierdzałem się w fakcie, że to słowo, jeśli w ogóle coś znaczy, to nie odnosi się do mnie.
Potrzebowałem czasu na podjęcie decyzji, które były maskowane moimi również planowanymi żartami. I na poczucie właśnie do niej tego nieziemskiego uczucia. Myślę, że bym ją pocałował i całował bym ją aż straciłbym czucie w ustach czy potrzebował powietrza, ale za nami zjawił się Malfoy, Zabini oraz moja kuzynka, Rosie. Uśmiechnąłem się szczerze na ich widok, chociaż mój umysł szeptał po cichu tylko jedno nazwisko, które mogło mnie wybawić od wszystkiego co przeżyliśmy w tych ciemnych lochach i wszystkiego co było jeszcze przed nami, już nie więźniami, ale uciekinierami.
Nie byliśmy bezpieczni. I wtedy zadawałem sobie pytanie; czy kiedykolwiek tacy byliśmy? Zło czaiło się po cichu jak niewinny komar, a gdy ugryzło pozostawiało po sobie niedający spokoju ślad. Niestety obawiałem się, że naszych blizn nie będzie się dało tak łatwo wyleczyć.
-Wstawajcie, musimy się wynosić zanim odkryją jak się otwiera drzwi- mruknął Scorpius jakoś nieswojo, ale wcale mu się nie dziwiłem.
Zabini podrapał się po głowie i podniósł drugą rękę do góry, w której trzymał jakiś ciemny materiał:
-To chyba niemożliwe. Ona, Laura, użyła tego. Nie wiem jak to zadziałało, ale...
Zauważyłem jak błękity w oczach mojej dziewczyny zmieniają się szybko jak w kalejdoskopie, gdy do jej mózgu dopłynęły słowa reaktywujące jej iście detektywistyczny umysł. Wierzyłem w jej zdolności i chciałem z podziwem wsłuchiwać się w to co udało jej się połączyć w całość bez iskier przepalenia, ale nie mieliśmy czasu na rozważania.
Toby czaił się gdzieś w budynku, a to, że nie zareagował powinno przyprawiać nas o większe przerażenie niż gdybyśmy rzeczywiście stawili mu czoła.
Podałem ręce siedzącym dziewczynom, by dźwignąć je na nogi i zaczęliśmy oddalać się od tego strasznego miejsca. Trawa pod naszymi stopami była wymarła, zimno tworzyło obłoczki pary przy każdym naszym oddechu. Gdy sięgnąłem po rękę Chloe, kiedy uznaliśmy, że odeszliśmy wystarczająco daleko, by móc się aportować, była zdrętwiała z zimna.
-Macie jakikolwiek pomysł?- spytałem- Gdzie możemy pójść? Czego się po nas nie spodziewają?
Zobaczyłem zamyśloną minę Evie i wiedziałem, że w jej głowie już widniał zarys takiego miejsca.
Bez słowa wyciągnęła jedno ramię w stronę Nathana a drugie w stronę Scorpiusa, a oni spletli swe ręce z innymi. Zdążyłem się rozejrzeć, poczuć jak chłodny wiatr przewiewa moją cienką, podartą koszulę, jak unosi jasne kosmyki włosów Chloe, zasłaniając mi widok na ponure niebo spowite równie ponurymi granatowymi chmurami, zawieszonymi nad naszymi głowami jakby na sznurkach. Potem wszystko się rozmazało, poczułem mocne szarpnięcie i zawirowanie, jak gdyby obłoki tworzące nad naszymi głowami malowniczą kopułę, zmieniły się w ogromną trąbę powietrzną, zbierającą nas po drodze.
Po dłuższej chwili czarna barwa zniknęła sprzed moich oczu, zmieniając się w orgię kolorów; zieleń traw, brąz jesiennych liści, żółć padającego blasku słońca, wielobarwność owoców i hodowlanych kwiatów. Szliśmy alejką, po chodniku z jasnego marmuru, otoczonego z obu stron ogromnymi, pachnącymi niebiańsko ogrodami. Łodygi drzew wystawały przez żelazne ogrodzenia, przysłaniając żarzący się promyczek, wystający znad chmur do złudzenia przypominających gęstą mgłę. Szliśmy w milczeniu; do moich zmysłów dopływało mnóstwo różnych woni, od tych naturalnych po te codzienne, jakie lepiej znałem; ulicy, naszych ciał, gotowanych posiłków.... Ciepło rozchodziło się po mojej skórze nie tylko z powodu wyższej temperatury.
Evie skręciła w wąską uliczkę okrytą płaszczem cienia i nie wahając się nawet przez chwilę weszła na jedną z bram, umieszczonych w grubym, ceglanym murze. Kiedy jej stopy dotknęły ziemi po drugiej stronie, wszyscy spojrzeliśmy po sobie. Usłyszałem cichy pomruk Nathana, ' To kobieta jest szalona', i uśmiechnąłem się kącikiem ust, nie mogąc się powstrzymać od tego głupiego uczucia radości, że udało nam się chociaż trochę uciec od tego wszystkiego co nas martwiło. Odczytałem z tabliczki na bramie, że to miejsce zwie się pensjonatem 'Euforia' Jednym dużym krokiem pokonałem dzielącą mnie od wejścia przestrzeń, chcąc jak najszybciej zaznać pełni tego uczucia jakie miało oferować to miejsce. Kiedy Chloe się wspięła, pomogłem jej zejść, łapiąc ją delikatnie pod ramiona. Kiedy ją postawiłem, trochę niezdarnie na mnie wpadła. Odpychając się ręką od mojego torsu, szepnęła niewinnym, uprzejmym tonem:
-Miło, że mam u ciebie takie przywileje. Prawie jakbyś się mną opiekował.
Chciałbym, żeby to wychodziło- pomyślałem.
A ona poszła za resztą, przekraczając łuk, jaki tworzyły drzewa nad majaczącym na horyzoncie białym, średniej wielkości, eleganckim budynkiem.
Przy samym domu rosło mnóstwo krzewów; starannie przystrzyżonych, zasadzonych według czyjejś wewnętrznej wizji.
Do rzeczywistości przywrócił mnie damski głos, ale chyba nie tylko ja odleciałem gdzieś daleko w tym diametralnie innym otoczeniu niż to, które towarzyszyło nam przez ostatnie dni. Myśleliśmy, że już nigdy nie będzie nam dane cieszyć się czymś takim.
-Przyjeżdżam tu z mamą na wakacje, od czasu do czasu. Jest tu bardzo spokojnie, wziąwszy pod uwagę tą całą nazwę- powiedziała Nott, zaglądając przez okno.- Właściciele, mugole, bywają tu jedynie w sezonie, ale Alohomora powinna zadziałać. Chyba nie boją się, że w tym rejonie ktoś ich okradnie. Nathanie, masz różdżkę, prawda?
Chłopak zaszedł ją od tyłu, otaczając ją ciałem i podał jej przedmiot, o który prosiła. Brunetka spiorunowała go wzrokiem i niby niedbale odpowiedziała na jego gest:
-Nie musisz tak nade mną stać. Umiem wykonać takie proste zaklęcie, bez niczyjej pomocy.- i po chwili dodała z krzywym uśmieszkiem- I wiele innych mniej przyjemnych także.
Kiedy rzuciła czar i uchyliła przed nami drzwi do schludnego, przytulnego holu z wieszaczkami na ubrania, jasnymi szafkami przy ścianach pokrytych panelami, prostopadłymi do wyłożonej wykładziną podłogi, dałbym głowę, że się sprzeczali.
-Nie musisz być taka kąśliwa.
-Nie muszę? Przebacz, ale dopiero co ledwo uszliśmy z życiem z tej cholernej jatki, a tobie w głowie tylko jedno.
-Mogłabyś okazać mi trochę wdzięczności. Uratowałem cię ty... pępku świata. I wszystko kręci się wokół ciebie po orbicie, tu w mojej głowie. Vee...
-Nie teraz, na razie w mojej głowie jest za dużo rzeczy. Muszę odpocząć, ledwo funkcjonuje. Myślisz, że możesz przymknąć na to oko, Zabini?- powiedziała już trochę cieplej, ocierając się o niego ramieniem, jak zauważyłem w lustrze wiszącym w malutkim prywatnym salonie.
-Nad tym już da się pomyśleć...
Jestem pewien, że bardzo szybko i niemal niezauważalnie przewróciła oczami.

Białe powycinane w piękne wzory firanki unosiły się lekko przez siłę wiatru, gdy otworzyliśmy okno w salonie. Wszyscy zdawaliśmy się mieć urazę do całkowicie zamkniętych pomieszczeń. Siedziałem na malutkiej kanapie, tuląc do siebie Chloe, leżącą pod kocem na moich kolanach. W swoich rękach trzymała talerz z jesiennymi owocami, po które sięgałem raz po raz, plamiąc sokiem już i tak brudną koszulę. Miałem cichą nadzieję, że w tym obcym domu znajdą się dla nas wszystkich jakieś ubrania. Evie, która zdążyła już się najeść, ogłosiła, że idzie wziąć prysznic. Oczy Nathana, jakby rozpaliły się nowym blaskiem, ale po chwili zgasły, gdy powolnym krokiem wymaszerowała z pokoju. Chris siedział samotnie na pufie, wciąż nic nie jadł, mimo naszych usilnych namów. Jedynie opierał się o szafę z naczyniami, a jego myśli zdawały się dryfować po zupełnie innych falach niż nasze. Zabini majstrował coś przy starym, maleńkim radiu, które szumiało nieprzyjemnie, przy każdym poruszeniu którąś gałką czy antenką.
Siarczyste przekleństwa wypływały z jego ust w niewiarygodnej prędkości aż do momentu, kiedy z radia wybrzmiały pierwsze nuty, kiedy do naszych uszu dopłynęło powolne brzmienie gitar, jakby chciało zatopić nas sennością. Mój przyjaciel położył się na podłodze i uśmiechnął błogo zadowolony z siebie.

'Her mind is Tiffany-twisted
She got the Mercedes bends
She got a lot of pretty, pretty boys she calls friends...'

Wbrew zamierzeniu wersy utworu zdawały się przenikać nasze myśli, zmazując uśmiechy z naszych twarzy. Przypominały nam o osobie, której nie było z nami, a śladem po jej stracie był Craven, na którego twarz wypłynęły natychmiast czerwone rumieńce, jak ogień podpalający jego wspomnienia i pobudzający je do życia.
-Wyłącz to- powiedział Chris nieprzyjemnym tonem- Słyszysz? Zabini, wyłącz to.
Wspomniany chłopak jako jedyny zdawał się nie rozumieć o co mu chodzi, zdawał się nie znajdywać połączenia między sztuką a rzeczywistością, między rozrywką a smutkiem.
Zmarszczył brwi i odpowiedział:
-Nie, dopiero co naprawiłem tego grata...Próbuję przywrócić życie temu smutnemu towarzystwu, a ty...
Aksamitny głos piosenkarza przeszkodził mu w mowie obronnej, podsycając ogień powoli tlący się między ich dwójką:

''And she said "We are all just prisoners here of our own device''

Puchon zerwał się z miejsca, po drodze przewracając pufę i dopadł do radia, roztrzaskując je o podłogę. Głos się załamał, muzyka ucichła, przez chwilę było słychać cichy szum, dopóki Craven nie nadepnął urządzenia swoją nogą. Zabini podniósł się szybkim ruchem i złapał go za koszulkę.


-Może byś tak ochłonął, kolego?- powiedział, patrząc mu zajadle w oczy.
Nie wiedziałem jakim cudem mógł nie widzieć właściwego problemu z jakim borykał się chłopak. Chciałem jakoś zareagować, ale Evie, która właśnie weszła do pokoju w czystych o parę rozmiarów za dużych ubraniach i o czystych włosach, okazała się być szybsza.
- Ty jesteś ułomny Nathan, czy jak? Puść go- posłała ciemnoskóremu chłopakowi przeciągłe spojrzenie, a jak to nie zadziałało spokojnie zwróciła się do jego przeciwnika- Chodź, Chris, porozmawiamy.
Przez chwilę obserwowaliśmy jak niezdecydowanie miesza na twarzy chłopaka. W końcu skinął głową, zaciskając usta i wyszedł za Ślizgonką. Drzwi trzasnęły, a ja miałem nadzieję, że nie był to zamierzony efekt.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Rozdział 23

Rose

Słowa Laury zapoczątkowały szalony bieg zdarzeń. Zupełnie, jakby były zapałką podpalającą kanister benzyny, który w wyniku tej drobnej siły pozostawia jedynie zgliszcza. Tam gdzie wcześniej było coś solidnie zbudowanego ludzkimi rękoma, nie było już niczego oprócz mgły wspomnienia.
Ktoś, kto spoglądał na płomienie przez inną parę lornetek czuł niesubtelną, okrutną satysfakcję. Wszystko zdawało się migać przed mymi oczyma, miałam wrażenie, jakby jakaś siła nie chciała bym  to widziała. Pragnęła uśmierzyć mój ból, ale nie mogła znaleść lekarstwa. Może to był Bóg,a może tylko ja; tak strasznie bałam się, że nieświadomie zaczęłam uciekać od otaczającej mnie rzeczywistości. Myślałam, że oglądam spektakl w obcym języku- widziałam pewne obrazy w żywszych barwach niż resztę, ale nie potrafiłam zrozumieć ich przyczyny, nie miały dłużej dla mnie znaczenia. Przy ścianie stał Toby- gdy lekko przechylił głowę ujrzałam dziewczynę prawie do mnie nie podobną, jednak widocznie ze mną spokrewnioną. Czułam, że już ich kiedyś obserwowałam, że to jakieś cholerne deja vu, ale paraliżujący mnie szok nie pozwalał myślom dotrzeć do odpowiednich narządów i spowodować jakiegokolwiek bodźca. Całował ją, nie w ten delikatny sposób, już nawet nie w ten namiętny, intymny, na który aż chciałoby się patrzeć, ale ma się przeświadczenie, że byłoby to niewłaściwe. Nie. W jego pośpiesznych ruchach znajdowała się nie kropla a zanieczyszczony ocean szaleństwa, pożądania, głodu i wariackiej euforii. Jego ręce błądziły po jej drobnym, bladym ciele, jakby to co czynił było przyjemnością, która miała spłynąć na jego zbolałe serce. Wkładał je pod jej bluzkę, spódnicę, ustami tworzył niestaranne, byle jakie ścieżki na niej- jakby właśnie to było tym, na co go stać i tym, co ona pragnie i kocha. Lily zdawała się wpadać w jego objęcia, z coraz większą siłą, gdy on zwiększał siłę swoich ,,pieszczot''. Wyjątkowo okrutnie na siebie oddziaływali. Widziałam ich, ale nie wierzyłam własnym oczom.Jej nogi owinęły się wokół niego, on dzierżył ją bezbronną w ramionach jak nagrodę za występki. Jej śmiech, perlisty śmiech, z drugiej strony pomieszczenia inny- wszystkie te dźwięki świszczały mi w uszach, jak nieznośne owady, sprawiając, że miałam ochotę sama szarpać się w swojej bezradności. 

Usta Inez wykrzywione były w uśmiechu mogącym wydawać się komuś obcemu tak idealnym, że aż sztucznym; dla mnie był jedynie paskudnym grymasem. Papieros, który ówcześnie paliła po słowach Macmillan opadł na poobijany talerz, a ona sama wirowała w ramionach Blake'a zmysłowo ruszając swoim ciałem. Jej włosy wiły się falami po ramionach i plecach w sposób, którego zazdrościłaby nie jedna dziewczyna. Spojrzenie pustych oczu skierowane na punkt ponad moją głową, który wiedziałam, że miał na imię Scorpius bez obracania głowy w jego stronę.
Słyszałam też wrzaski kontrastujące z wszechobecnymi dźwiękami odczuwania radości.
Chris Craven. Jego wzburzenie było silne jak fala podczas przypływu. Znaczenie jego słów było dla mnie obce, ale jego mimika dawała mi dodatkowo do zrozumienia w jak gównianym położeniu się znajdowaliśmy.
Nagle znikąd obok niego pojawiło się paru groźnie wyglądających mężczyzn, w ciemnych ciuchach i sygnetach ukazujących arystokratyczne pochodzenie. Doskoczyli do niego i swoja aurą oraz siłą fizyczną przysłonili jego manifestację, jego akt rozpaczy i buntu. Wtedy stało się coś dziwnego. Scorpius niespodziewanie wstał i odciągnął jednego z tych facetów będących na posyłki Puckeya, a następnie uderzył go pięścią w twarz. Mężczyzna nie spodziewający się ataku osunął się na ziemię z czerwoną plamą na bladej twarzy. Do Scorpiusa doskoczyło dwóch innych facetów. Jednego z nich zdzielił kopniakiem, ale drugi pociągnął go za włosy i rzucił przed siebie. Niefortunnie upadł prosto pod nogami Lily. Dziewczyna obróciła się w zwolnionym tempie, a jej usta uformowały się w wyrażające zdziwienie ,,O''.  

I właśnie wtedy moje ciało w jakiś chory sposób się odblokowało, mój mózg przetworzył w końcu potrzebne informacje i zerwałam się z krzesła. Chciałam podbiec do leżącego Malfoya, ale czyjeś
ręce złapały mnie od tyłu, powstrzymując od zrobienia kolejnych kroków. Dla mnie ten czyn wydawał się bardziej popchnięciem w przepaść niż wycofaniem- paradoks tej myśli rozprzestrzeniającej się po mojej głowie nie dawał mi spokoju.
Toby podniósł wzrok znad mojej kuzynki i wlepił swoje ciemne, bezdenne oczy w Ślizgona leżącego pod jego stopami. Przeniósł swoje spojrzenie na mnie. Mrugnął niezauważalnie i przycisnął butem tułów Scorpiusa.
-Zdaję się, że nasze opóźnione dzieciaczki nie zrozumiały przekazu. Ignacio, znajdź jakiś pokój pannie Macmillan, a tymi tu się ładnie zajmiemy.
Moje oczy odnalazły zdrajczynię; była roztrzęsiona. Nawet w tamtej sytuacji miałam wrażenie, jakby objęła mnie pogardliwym, wywyższającym się spojrzeniem, mimo że była skupiona na tym, co powiedział Toby.
-Myślałam, że jak stanę po waszej stronie to nic im nie zrobisz!- krzyknęła, potrząsając czarnymi włosami.
Jej głos był lekko schrypnięty i niepewny, ale wciąż nie pozostawiał bez ciarek.
Z gardła ciemnowłosego chłopaka wydobył się kpiarski śmiech.
-Jaka łatwowierna! A myślałem, że jesteś jedną z rozsądniejszych osób z tej całej bandy.
- Ty chu..
-Czy to znaczy, że nie dołączysz do nas dobrowolnie? Na twoim miejscu porządnie bym się zastanowił, skarbie. Przecież chcemy tego samego; być docenieni, olśniewający i obsypywani hołdami od tego plebsu. Halo, pytam cię! Czy coś, cokolwiek moja droga, się zmieniło?
Pokręciła opuszczoną głową, po chwili wyprostowała się jak idealnie założona struna i odrzekła:
-Nic, Puckey. Przecież...nie od dzisiaj mnie znasz, co nie?- odpowiedziała i rzuciwszy spojrzeniem wokoło podeszła do grupy Byłych Śmierciożerców i częstując się cygarem od jednego podstarzałego, umięśnionego faceta z bródką, wyszła z pomieszczenia za paroma z nich. Nie oglądała się za siebie, pozostawiła po sobie unoszący się dym, jakby swoją osobą udało jej się podpalić nawet atmosferę.
Tak jak w śmierdzącej, ciemnej piwnicy cisza zaczęła wkradać się pomiędzy moje organy, wlatując przez uszy i sprawiając mi ból w klatce piersiowej. Miałam wrażenie, że zaraz rozsypię się na kawałki, gdy patrzyłam w srebrzyste oczy Scorpiusa wołające o pomoc, której nie mogłam mu zapewnić. Wiedziałam co powinnam zrobić, by nas ocalić, wiedziałam, że cokolwiek zrobię, w którąkolwiek stronę pójdę on zmierzy za mną, bo miał ten swój porąbany system wartości i honoru. Mógłby pluć na mnie jak na najgorszego wroga przez resztę życia, ale w tym momencie by tego nie zrobił. Nurkował zbyt szybko i głęboko, a potem by się wybić potrzebował mocnego odbicia się od dna. Zupełnie jak ja.

Tajemnicze ręce, które mnie przytrzymywały okazały się należeć do Inez. Złapała mnie boleśnie za włosy i zmusiła do spojrzenia się na nią. Na jej twarzy malowała się zastygła satysfakcja, zamieniona w przerażająco pewny spokój. Zanim zdążyłam zareagować wolną dłonią przeorała już wtedy wyjątkowo paskudną ranę na moim policzku zadaną mi przez własnego ojca. Poczułam się, jakby rozdrapując starą ranę, otwierała ponownie osiadłe w moim mózgu wspomnienie, bardzo wolno gojącą się rysę na moim sercu. Kiedy udało mi się przezwyciężyć łzy i delikatnie otworzyć oczy, ujrzałam próbującego się wyrwać w moją stronę Scorpiusa, powstrzymywanego przez Toby'ego i Blake'a mocnymi uderzeniami, od których zaczynał tragicznie jęczeć i krztusić się. Pisnęłam z przerażenia. Wtedy Arnaud obróciła z całej siły moją głowę ku stołowi, który był pierwszą fazą szantażu tamtego dnia. Pozwoliła mi ujrzeć Byłych Śmierciożerców, każdego z nich obejmującego szyję jednej z drogich mi osób: Albusa, Chloe, Evie, Nathana...Zdałam sobie sprawę, że nawet Chris, którego zdołali uspokoić w podobny sposób, co Scorpiusa, nie jest mi obojętny.
Ale jak mogłam ratować ich ze świadomością, że w zapłatę za tą nagrodę będę musiała poświęcić wielu innych, obcych mi ludzi, z którymi nie łączyła mnie żadna historia, żadna więź, która byłaby jak drut rażący prądem moje sumienie? Musieliby być gotowi na to samo. Jakimi ludźmi byśmy się stali?

Inez popchnęła mnie na podłogę. Upadłam podpierając się w ostatniej chwili na dłoniach. Poczułam boleśnie startą skórę. W tej samej chwili słudzy Puckeya wywrócili z krzeseł ,,gości'' tego obumarłego miejsca i zaczęli ich katować w sposób jakiego nigdy nie spodziewałabym się po czarodziejach. Kiedy myśl o ich okrucieństwie pojawiła się w mojej głowie, Toby jakby przenikając mnie na wskroś, wyjął różdżkę z sadystycznym uśmieszkiem na twarzy i mruknął pod nosem jedno słowo- Crucio.
Kiedy zaklęcie ugodziło w Scorpiusa poczułam uderzenie innego w moje plecy. Zaczęłam się wić w udręce tortury, a moje oczy raz po raz odnajdywały te Malfoya. Gdy jego szare tęczówki błyszczały od nieprzelanych łez, ich barwa zmieniała się na niemal błękitne jak niebo, którego tak dawno nie widzieliśmy, jak sklepienie nad rajem, znajdującym się gdzieś tam ponad nami. Z tej sielanki zdawałam się przenikać do piekła, gdy moje spojrzenie padało na krew, spowijającą jęczących przyjaciół. Evie leżała pod ciężarem jakiegoś osiłka, a z jej twarzy lały się łzy. Powoli jak spływały po jej policzkach barwiły się na czerwono. Kolejny cios pięści, kolejny cios zaklęcia. I coś nie do pomyślenia. Toby zostawiający w spokoju Malfoya, biegnący i zatrzymujący się w połowie drogi, pokazuje gestem do swoich sług, by przestali z oczami wlepionymi w Nott. Czarne jak otchłań tęczówki spotkały te ciepłe, czekoladowe, a potem zerwały ze sobą połączenie poprzez wyjście Puckeya z pomieszczenia. W ślad za nim poszła Lily, mogłam dosłyszeć jej zraniony głos dobiegający z korytarza: ,,Widziałam jak wciąż na nią patrzysz.''
Poczułam szpony wbijające się w moje ramię i zostałam w końcu wyprowadzona z pokoju. Wiedziałam, że będzie mnie nawiedzał po nocach, podczas snu w ciemnej, powoli niszczejącej piwnicy lub na zatęchłym poddaszu.
Scorpius

Leżałem, oddychając ciężko, moje serce biło jak szalone, jakby zmieniło się w mały dzwoneczek nękany przez wiatr. W jego okolicy, na mojej klatce piersiowej leżała Rose, z szczelnie zamkniętymi oczami, jakby nie mogła pozbyć się jakichś obrazów spod swoich powiek, ale bała się też je otworzyć i spojrzeć na mnie. Cała nasza siódemka została skatowana i wrzucona do jednego pomieszczenia. Wiedziałem, co nasi porywacze chcieli przez to osiągnąć. Liczyli, że dobre serca nie będą w stanie przemienić się w kamień, gdy przed naszymi oczyma znajdą się poranione, kochane przez nas twarze. Że nareszcie dotrze do nas, które wyjście jest tym jedynym z pozytywnych zakończeń.
My jednak wciąż zdawaliśmy się być na nie ślepi, jakby ktoś osłonił scenę kurtyną, a nas poniewierał strach przed tym, co znajdowało za nią. To co nowe, nieznane i niepewne nie chciało się pomieścić w naszych głowach.
Patrzyłem się w sufit, chcąc uciec od szalejących barw życia do spokoju, ciągłości czegoś za czym tęskniłem. Pierwszy raz w życiu poczułem, że mógłbym żyć, nigdy nie wychylając się znad swojego fotela przy kominku, nigdy już nie pójść na imprezę i nie słyszeć o otaczającym mnie świecie. Ta myśl wręcz wydawała mi się boską, piękną wizją nie do spełnienia. Nawet nie poczułem, upajając się nią, jak Rose delikatnie podniosła głowę i oparła się dłońmi o mój tors. Jej smutne oczy niczym spokojny podmuch wiatru spowijały mnie, nieświadomie służąc mi za przypomnienie, co bym stracił, gdybym mógł być tchórzem-farciarzem.

Chciałem wyciągnąć dłoń ku jej świeżej ranie, przecinającej policzek. Gdy na nią patrzyłem wzbierał we mnie gniew, tłumiony przez narastające uczucie troski. Kiedy rzeczywiście sięgnąłem ręką w jej stronę, złapała mnie za nadgarstek prawie tak delikatnie, że wcale bym nie poczuł jej dotyku, gdybym miał zamknięte oczy.
-Co chcesz zrobić?- spytała poważnym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Potrząsnąłem głową ze zdziwienia tym, co wyszło z jej ust i odpowiedziałem powoli:
-Nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie jesteś Lily, a ja nie jestem Toby'm.
- Nie to miałam na myśli.
Kiedy usłyszałem te słowa, odetchnąłem. Bałem się, że przez to, że dorastała z Lily czuła, że i w niej tkwi brudna cząstka, a wszyscy którzy ją otaczają są lustrzanym odbiciem wszystkich tych, którzy otaczają Lily. Obawiałem się, że wiedząc, że mam mnóstwo wad i popełniłem kiedyś wiele podobnych błędów do Puckeya, przestanie mi ufać, wierząc, że mogę stać się kimś jak on. Ale przecież mimo wszystko była przy mnie, nie uciekała ode mnie. Może myśleć, że to jest to co właśnie powinna zrobić, mówił głos w mojej głowie, może wcale nie ufa ci tak jak wcześniej. Może już nic nie wie zupełnie jak ty.
-Poddamy się? Co innego możemy zrobić? Co ty..chcesz zrobić?- pytała półszeptem, gubiąc się we własnych słowach, jakby wątki w jej głowie mieszały się, łączyły i przecinały, tworząc nielogiczną całość.
Milczałem. Nie miałem pojęcia. Nigdy nie miałem problemów z podejmowaniem decyzji, najwyżej okazywały się one niesłuszne. A teraz moje zdecydowanie, zacięcie kapitana Quiditcha, przyjaciela znanego prefekta naczelnego wyparowało jak powietrze z przekutego balona.
-Zrobię cokolwiek, co zrobisz ty. To, co o mnie myślisz jest dla mnie najważniejsze...Nie obchodzi mnie nic innego, Rosie.
Moje wyznanie osiągnęło nie zamierzony przeze mnie efekt. Dziewczyna pokręciła przecząco głową z miną beznadziei. I opadła na podłogę obok mnie.
-Nawet nie wiesz co mówisz, Scorpiusie. Obchodzi cię Al, Nathan, Evie...nie mniej niż ja.
-Myślisz, że uznają nas za zdrajców pokroju Macmillan?
-Na pewno, sam byś nas uznał. A Macmillan...co my w ogóle o niej wiemy?- pytała, przeczesując włosy dłonią ze startą skórą.
Ten drobny gest sprawił, że miałem ochotę się rozpłakać i po raz pierwszy zrozumiałem, co musiał czuć mój ojciec, gdy podczas szóstego roku w Hogwarcie jego czyny miały wpływ na los jego rodzica. Miałem ochotę płakać w sposób o jakim mi opowiadał z bólem rozrywającym serce, ale nie potrafiłem. Moje uczucia kłębiły się w środku mnie, nie znajdując ujścia. Były dla mnie takie żywe, ale nie mogły się zmaterializować.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę...- zacząłem z potrzebą wyrażenia tego czym się dla mnie stała jej obecność, czym stałem się dzięki niej. Nie chciałem jej tracić. Jeśli mieliśmy w coś wejść, to wspólnie, Nigdzie nie chciałem ruszyć się bez niej.
-Jesteś mną- powiedziałem i od razu zacząłem mieć ochotę sam sobie strzelić w głowę z własnej głupoty.
Ona jednak nie zdenerwowała się, po raz kolejny dowiedziawszy się, że jest jak ktoś tak beznadziejny i niezrównoważony. Uśmiechnęła się kącikiem ust, a jej spojrzenie stało się dziwnie nieobecne. Zastanawiałem się czy ucieka pamięcią do naszego ostatniego spaceru po błoniach szkoły, kiedy cieszyliśmy się swoją obecnością i zdawaliśmy dopełniać się, naprawiać nasze dziury i umniejszać tęsknoty.
-Wiem o tym. I pamiętam jak wyznałeś mi, że oboje reagujemy gniewem na pogrążający nas powoli strach... A teraz, Scorpiusie? Czy jesteś zły? Nie? Nie boisz się, prawda?- spytała, okręcając głowę w moją stronę, ukazując mi swoje niczemu niewinne oblicze. Przypominając mi o dziewczynie, która nigdy nie zachowywała się jak reszta dziewczyn; swoją ignorancją i ciętym językiem potrafiła zabrać podłoże spod moich stóp, ale te wszystkie działania skrywały jej delikatność i nadzieję na to, że wszystkie jej wysiłki kiedyś się opłacą, dając jej coś o czym nawet nie potrafiłaby zamarzyć siedząc pod kopułą gwiazd w Pokoju Wspólnym Ravenclawu.
Westchnąłem, kładąc rękę na jej złączonych dłoniach, tym razem nie uzyskując sprzeciwu.
-Chciałbym móc, ale nie. Boję się jak cholera. Ale jest rzecz, która zawsze ciągnęła mnie do ciebie...Nasz gniew, gdy się ze sobą sumuje tworzy coś innego...Coś co nas nie zaślepia nas bezsensownym buntem...Coś co otwiera nas na siebie. Troskę.
Przysunęła się do mnie niespodziewanie, ale w dziwny sposób wolno, opierając ręce po obu stronach mojego ciała. Rozejrzałem się po pokoju. Wszyscy nasi przyjaciele spali, zmęczeni i załamani, zamknięci na resztę świata. Na nas w których szalało tysiące uczuć, tylko dlatego, że nie mogliśmy uciec do krainy snu.
Zaczęła mnie delikatnie całować. Czułem, że tym gestem chcę oddać mi tą cząstkę siebie, która i tak należy już do mnie. Jakby przez złączone usta mogła przelać do mojego wnętrza swoją wiarę, energię, uczucie do mnie. Zawsze wzbudzała we mnie miliony emocji, jak nikt inny. Dlatego była dla mnie taka wyjątkowa, jakby kawałek puzzli wypełniony tym wszystkim, co tworzy jej ja pasował do mojego. Nie ważne dla mnie były rany, które piekły przy każdym ruchu warg.

Zacząłem oddawać pieszczotę, szukając lekkiego smaku mięty, który zawsze towarzyszył tej czynności. Niestety nie mogłem się już go doszukać jakby jej słodycz wyparowała wraz ze słodyczą życia. Objąłem ją mocniej, próbując poczuć falę podniecenia, ale to nic nie dawało. Zdawało się, jakbym spadał coraz niżej w otchłań, w której nie znajdowało się już nic.
Po chwili poczułem coś mokrego na twarzy i kropelkę słoności w moich ustach.
Rose robiła to na co ja tak miałem ochotę. Płakała. Łzy lały się po jej policzkach, jakby jej oczy zamieniły się w źródło, bardziej zachowujące się jak wulkan, który niespodziewanie wybuchł. I kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem topniejącą czekoladę jej tęczówek, zdałem sobie sprawę, że nie chcę na to patrzeć. Że osoba, która płaczę po jakimś czasie może odczuć ulgę, ale nigdy ten kto ją obserwuje.

Gwałtownie wstałem, okalając ją nogami i przyciągając do siebie. Przytknąłem rękaw dawniej białej koszuli, teraz bardziej przypominającej szarą do jej policzków, topniejącego lodowca. Wziąłem jej twarz w dłonie. Pod jej oczami robiły się delikatne zmarszczki od tłumionych łez, szare otoczki od nieprzespanych nocy. Pocałowałem ją w policzek w miejscu, gdzie jedna z łez wyschła, jakby napotkała na swojej drodze pustynie.
Jęknęła i wtuliła się w zagłębienie mego ramienia, cicho szlochając. Nie potrafiłem nic zrobić, by przestała, ale nie chciałem się poddać.
-Zawsze jest pojęciem względnym...Pamiętam jak ci to powiedziałem, kiedy zaginął twój ojciec. Mówiłaś wtedy, że myślałaś, że będzie przy tobie przez cały czas. Zawsze.
Ale tak naprawdę nie wiedziałaś o czym mówisz, bo nie możesz mieć pojęcia jak długo będziesz żyć, jak długo on będzie żył. Wszystko zależy od twojego punktu odniesienia.
Przyjęłaś sobie, że twoje dzieciństwo było początkiem wszystkiego, podstawą twojego życia, a zawsze wydawało ci się być wszystkim...tym co cię jeszcze czeka na Ziemi....To co próbuję powiedzieć to...Rose, ja nie wierzyłem w to słowo jak w wiele innych, których się nadużywa. Ale teraz rozumiem, że moim punktem odniesienia jest dzień, w którym wyruszyłem ekspresem Hogwart na swój siódmy rok nauki w szkole i ty odmieniłaś wszystko, co było dla mnie pewne o 360 stopni. Nie wiem, kiedy moje ,,zawsze przy tobie'' się skończy, ale będę przy tobie właśnie taki czas.
Poczułem jak jej uścisk się wzmacnia, a podbródek spoczywa na moim ramieniu. Potem ciepło okoliło okolice mojego ucha, śląc mi słowa, które chciałem zatrzymać w swoim sercu.
-Jesteś o wiele lepszy niż ci się wydaje, Malfoy.

Rose
Jedyne co było wszechobecne w ciemnym pomieszczeniu bez światła i mebli to nieskończona pustka.
Jedynym zajęciem na dłuższą metę było wpatrywanie się w otaczający nas mrok, jakbyśmy chcieli dopatrzeć się w nim czegoś, co posłużyłoby nam jako koło ratunkowe, płynące w stronę ocalenia, w stronę bezpiecznego lądu. Ono jednak nie nadpływało znoszone przez przypływ zanim zdążyło do nas dotrzeć. Od czasu do czasu ktoś się odzywał, prowadził prywatne rozmowy ze swoim partnerem, ale nikt nie prowadził dyskusji grupą, jakby takie działanie było zarezerwowane jedynie na te świetliste dni. Jakby równało się z radością i korzystaniem z życia.
Co jakiś czas kleiły mi się powieki i zapadałam w sen, nawet nieświadoma, ile nocy miałam za sobą. Czułam się głodna i wycieńczona. Kiedy spoglądałam na Scorpiusa, widziałam wymalowane w jego obliczu to, co wypełniało mnie. Wszyscy byliśmy dla siebie jak lustro. Tylko jedni z nas znosili to lepiej, drudzy gorzej. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc od czasu do czasu widziałam twarze przyjaciół, jak przez dźwiękoszczelną szybę- jakby nigdy nie byli dalej ode mnie niż teraz. Widziałam Chloe i Ala, którzy byli niegdyś tak blisko mnie, zamkniętych w swoich objęciach jak w jaskini chroniącej przed złem świata. Dochodziły mnie z ich strony szepty, z boleścią słyszalną w głosie i mogłabym przysiąc, że to Al był tym, który płakał głośniej. Nigdy nie spodziewałam się, że moja droga, lojalna, nieśmiała, bystra Winters potrafiłaby zachować spokój i być podporą zamiast jej szukać. 
Ale czy nie tego zawsze pragnęła? Chciała być przy Alu, bo jego charakter zdawał się działać na nią jak koc, dający stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Jej nastoletnie marzenie się spełniło, może nie do końca tak jak tego pragnęła. Tyle lat czekała na niego, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę jakiej siły woli i nadziei musiała do tego potrzebować.
W zasadzie była podobna do mojego kuzyna, chociaż trzeba było umieć dobrze się przyglądać ludziom, by to zauważyć.
Nathan zdawał się być bardziej przejęty Evie niż sobą. Otaczał ją ramieniem, czułymi słówkami, nie w ten sposób za jaki musiały go lubić dziewczyny w szkole. Nie starając się jej zagarnąć dla siebie, wykorzystać do podpalenia swojego wnętrza i odnalezienia jakiegoś rodzaju euforii. Chciał by to ona miała go dla siebie, chciał być przez nią zniewolony, chciał być tylko jej. Po raz pierwszy w życiu do kogoś należeć. Nie potrzebowałam lupy czy mikroskopu, by dopatrzeć się w nim tej zmiany. To było widać na pierwszy rzut oka, jakby jej imię i nazwisko miał wypisane na czole i w przegródkach serca jakby jego fascynacja nią i zauroczenie promieniowało na zewnątrz w sposób w jaki słońce rzuca blask na ludzi.
Tylko Chris odwrócony do ściany nie wyrażał sobą żadnych pozytywnych emocji. Miałam wrażenie jakbym patrzyła na wraka człowieka, przeżutego i wyplutego przez życie. Chciałam do niego podejść i porozmawiać, ale nie miałam pojęcia co mogłabym mu powiedzieć. Praktycznie go nie znałam. Poza tym nie wiedziałam, czy okazałabym się wystarczająco silna, by poczuć ciężar jego cierpienia na swoich barkach.

Czułam, że wciąż istnieje, że wciąż ktoś może mnie obserwować, że nie jestem już tylko widzem tego wszystkiego, gdy Scorpius sięgał po moją dłoń i trzymał ją mocno dopóki nie czuł odrętwienia.
Ten czyn, kiedy powtarzał go raz po raz, powoli oddychając i uśmiechając się kącikiem ust w moją stronę, dawał mi poczucie jakbyśmy przeżyli wydarzenia, jakie miały być nam dane i bez żalu dzieliliśmy się dotykiem, swoim doświadczeniem i gotowością na koniec. Ta wizja, którą zwałam moją historią mogła się skończyć, gdy byłam w jego ramionach. Powoli przychodził do mnie spokój, mimo marnego fizycznego samopoczucia. Gdy teraz się nad tym zastanawiam wydaję mi się, że towarzyszyło mi to uczucie, tylko dlatego, że bez niego nie dałabym rady pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Nie mogłam, jednak wiedzieć co było jeszcze przede mną.
Gdy cały pokój znów pogrążył się we śnie, a ja mimo zgody z tym, że może zostanę poddana Imperiusowi, nie mogłam zapaść w sen ujrzałam jasne światło sączące się od strony drzwi. Myślałam, że majaczę lub mam zwidy, ale gdy zaczęłam mocno pocierać oczy obraz wcale nie znikał. Wtedy przyjęłam do zrozumienia, że to, na co czekałam wreszcie nadeszło.
Coś, co wszyscy zwykliśmy nazywać ,,nieuniknionym''.
To już dłużej nie będę ja, pomyślałam, biorąc głęboki wdech, nie mogę się winić za to, co może się wydarzyć. Kiedy to się wydarzy nie będę się winić, bo to nie będę już ja.
Powtarzałam te słowa szybko jak mantrę w przedziale czasowym tak krótkim, że zdążyłam utworzyć sobie urojoną sytuację, zanim cokolwiek zdążyło mieć miejsce. Z blasku wyłoniła się znajoma mi postać o długich, kruczoczarnych włosach, ciemnych oczach, wyniosłej postawie. W wymemłanej koszulce i podartych dżinsach.
Dam wiarę Laura Macmillan, uśmiechnęła się do mnie, zanim z jej ust wybrzmiało streszczenie wolności, jakby odśpiewała hymn narodowy:
-Budź wszystkich, uciekamy z tego wariatkowa.
I
Wybuchnęła cichym, ale wyraźnym śmiechem. Naszemu kołu udało się nas odnaleźć.

piątek, 23 maja 2014

Rozdział 22

Lily

,, Love is blindness, I don't want to see
Won't you wrap the night around me?
Oh, my heart, love is blindness''

Obudziłam się zaplątana w poszarzałą pościel parę milimetrów od Toby'ego. Oddychał miarowo, był pogrążony pewnie w jakimś wyrazistym śnie, który wiedziałam, że prędzej czy później sprawi, że wstanie; przestraszony lub podekscytowany. Słońce rzucało delikatny blask na jego blade ciało. Jeszcze nie całkiem przytomna założyłam na siebie bieliznę. Opuszkami palców dotknęłam jego torsu, patrząc na jego spokój. Wyglądał inaczej niż o każdej porze dnia.  Otworzył  powieki, tak jakby nigdy nie spał. Mojemu dotykowi udało się przebić poprzez królestwo jego podświadomości.
-Dzień dobry, Lil.- wyszeptał, okręcając się w moją stronę, a potem wdychając zapach rudych włosów.
Przez chwilę wydawało mi się, że mógłby tak spędzić resztę dnia; leżąc tak blisko mnie, że byłam w stanie poczuć jego oddech i ciepło bijące z ciała. Wtedy mogłabym przysiąc, że cichutko westchnął i sprężystym ruchem wstał. Wciągnął na siebie czarne, dobrze skrojone spodnie.
Oparłam się na ramieniu i zaczęłam mu się przyglądać. Kiedy pochwycił mój wzrok, uśmiechnęłam się szeroko, pokazując mu zęby.
-To co planujesz na dzisiaj, kochanie?
-Tak samo popaprane rzeczy jak na co dzień, akurat nie musisz się obawiać. Nie będę psuł ci zabawy, niszcząc z samego rana otoczkę tajemnicy, którą spowity jest nasz dzisiejszy plan zajęć- mówił niby nonszalanckim tonem- A teraz chodź tu.
Zachęcił mnie gestem, żebym do niego podeszła.
Kiedy to zrobiłam wziął moją twarz w swoje ręce i pocałował w czoło- ten gest zdawał mi się dziwny jak na niego, przepełniony jakiegoś rodzaju czułością, którą zawsze chciałam z jego strony poczuć, ale nigdy nie byłam do końca pewna czy mi ją okazuje. Czy po prostu nie byłam zapychaczem czasu, kimś potrzebnym mu tak jak rzecz. Czy był on w ogóle zdolny dalej kochać?
Mimo obaw, że mogłam nie znaczyć dla niego tyle, co on dla mnie, byłam przy nim. Kiedy zachowywał się tak jak wtedy czułam się, jakbym zaraz miała się roztopić i zostawić jedynie wosk po lichym świetle, chcącym zabłysnąć jaśniejszym płomieniem.
-Ubierz się, pokarzę ci coś.
Od razu, gdy usłyszałam polecenie skierowałam się w stronę starego, ciężkiego kufra, pokrytego warstwą kurzu. Zaczęłam podnosić do góry ciężkie wieko, gdy Toby zaszedł mnie od tyłu i jedną ręką je dla mnie podtrzymał.
Posłałam mu wdzięczny uśmiech, będący zapewne jedynie ulotnym obrazem w porównaniu z jego perfekcyjnie uchwyconą twarzą. Jej elementy musiały być dziedzictwem najlepszych cech rodziców.
Wskazał na ładną kwiecistą bluzkę i kremowy kardigan.
Dotknął ustami mojej skóry.
-Rozjaśnij tę ciemną dziurę.
Zaczęłam przebierać się przed nim, by zwrócić na siebie uwagę. Spojrzałam się przez ramię i rzeczywiście napotkałam jego intensywne spojrzenie.
Kiedy byłam już gotowa, wziął mnie pod rękę i wyprowadził z tego paskudnego pokoju do ciemnych korytarzy.
Szedł dość szybko, a kroki stawiane przez niego były dwa razy większe od moich. Silna, wysoka sylwetka Toby'ego była przeciwieństwem mojej niskiej i chudej postury, co sprawiało, że nasze cienie odbijające się na ścianach bardzo widocznie ze sobą kontrastowały.
Po stosunkowo krótkim spacerze po budynku, wreszcie stanął pozwalając mi zaczerpnąć trochę powietrza. Otworzył drzwi, znajdujące się centralnie przed nami. Zdałam sobie sprawę, że znowu zaprowadził mnie do zupełnie nieznanego mi pomieszczenia. Byłoby całkiem białe, gdyby nie to, że nikt o nie nie dbał. Kiedy postawiliśmy pierwszy krok w pokoju, stara podłoga zaskrzypiała pod naszymi stopami. W z pewnością liczącej sobie wiele lat lampie, zwisającej niepewnie z popękanego sufitu, paliła się tylko jedna z żarówek.
Oprócz zniszczonego drewnianego biurka o chwiejnej konstrukcji oraz paru szafek, w sali znajdował się także nieznany mi przedmiot wyglądający jak duża, kamienna misa na podwyższeniu.
Brunet oparł się o tę rzecz, której nie potrafiłam nazwać i zatopił wzrok w czymś, co znajdowało się w środku niej. Nie przypuszczając, co zaraz zobaczę zbliżyłam się do niego lekko niepewnym krokiem. Złapał mnie za rękę, a drugą sięgnął po różdżkę. Skierował magiczny patyk w stronę skroni i zanim zdążyłam zareagować  inaczej niż tylko się wzdrygnąć, jakby znikąd pojawiło się coś przejrzystego, kierowanego przez niego różdżką jak zaklęcie.
 Obce zjawisko rozpłynęło się w błyszczącej biało-srebrnej substancji, ktora wypełniała  naczynie.  Wyraz twarzy Puckeya ukazywał  skupienie i determinację. Poczułam się jakbym nic nie wiedziała. Bez przerwy mnie zaskakiwał i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jednak wciąż jestem dzieckiem i  szukam zbyt mocnych wrażeń na swój wiek.
Tego typu myśli jednak znikały tak szybko jak się pojawiały.
Powiedział, że będę musiała zanurzyć głowę w tej cieczy i zapewnił, że on zrobi to samo. Z początku poczułam lekką obawę, ale wzięłam głęboki oddech, zdając sobie sprawę jak głupio, strachliwie i nieufnie wobec niego się zachowuję. Zanim pokój, w którym się znajdowaliśmy rozmył się przed naszymi oczami, zdążyłam zapamiętać chłód jego dotyku i każdy szczegół otoczenia.

Gdy wokół nas zaczął formować się zupełnie inny krajobraz, zaczęłam rozglądać się dookoła, niemal wyrywając dłoń z uścisku Toby'ego.
Znajdowaliśmy się na polanie przy brzozowym lesie. Trawa, na której staliśmy wydawała mi się tak realna i świeża, jakbym znów stąpała po żyznych ziemiach Hogwartu. Chłopak mocniej ścisnął moją rękę i pociągnął mnie w stronę miasta, które po chwili ukazało się na horyzoncie. Słońce świeciło delikatnym blaskiem, gdy przekroczyliśmy mury miasteczka jak z baśni. Wszystkie domy były identyczne, kręte uliczki tętniły życiem. Dzieci bawily się, staruszki oraz młodzi mężczyźni stali przy targowiskach, zachęcając przechodnich do kupna swojego towaru.
Otaczająca mnie rzeczywistość wydawała się zbyt spokojna, ułożona i odpychająca w swojej prostocie, zupełnie jakbym ponownie znalazła się w salonie w domu Potterów podczas jednego z większych świąt, kiedy zjeżdżała się cała rodzina. Natychmiast zapragnęłam stamtąd uciekać.
Toby jakby czytając w moich myślach, wzmocnił uścisk i posłał mi pokrzepiające, ale surowe spojrzenie. Rozumiał, że mogę obawiać się tego, co zobaczę, ale dawał mi do zrozumienia, że przebywanie w tym miejscu jest dla niego ważne, a dla mnie konieczne, jeżeli utrzymuję z nim tak bliski kontakt. I wtedy poczułam jak znikąd napływa do mnie absurdalna, silna pewność siebie i niezłomna odwaga, która zawsze łączyła się tylko z jego osobą. Jeżeli pragnął bym coś zrobiła, ja też tego chciałam. Każde marzenie tego chłopaka stawało się moim, każde jego uczucie przepływało na mnie, uchylając mi tylko rąbka swojego zalążku.

Spacerowaliśmy pośród nierealnej rzeczywistości, a ja wciąż nie rozumiałam, co my właściwie tam robimy. Ale nie odzywałam się, ani słowem. Ponownie zastanawiałam się, jakie obrazy i zdania przepływają przez umysł mojego towarzysza, kiedy przechadza się ze mną pod rękę. 
Gdy znaleźliśmy się na rozstaju dróg, do moich uszu znikąd dobiegły krzyki mężczyzn, damskie piski, dziecięcy szloch. Czułam jakby te o wiele za wysokie dźwięki przeszywały mnie na wskroś, sprawiając, że nie mogłam się od nich uwolnić. Spanikowana próbowałam namierzyć źródło hałasu, równocześnie błądząc ręką w poszukiwaniu kieszeni spodni, w której znajdowała się różdżka.
Nagle poczułam jak czyjeś silne ręce oplatają mnie od tyłu, tak mocno i gwałtownie, że przez chwilę zapomniałam jak oddychać. Myślałam, że ktoś próbuje mnie zaatakować, więc zaczęłam się bezradnie wyrywać, kopać i krzyczeć. Gdy oprawca pochylił się nade mną ujrzałam znajome magnetyzujące oczy, okolone długimi rzęsami.
-Nie ruszaj się- szepnął .
-Ludzie panikują, Coś złego się dzieje. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. A ty mówisz mi, że mam się nie ruszać. Wiesz jak bardzo logiczny jest ten sposób myślenia, prawda?- powiedziałam trochę za ostrym tonem, ale on w żaden sposób nie zareagował.
Z niepewnością próbującą znaleźć drogę do mojego serca, wlepiłam wzrok w scenę rozgrywającą się na ulicy. Z pobliskiej staroświeckiej kamiennicy wypadło czworo mężczyzn z sadystycznymi uśmiechami na groźnie wyglądających twarzach i z różdżkami w rękach. Troje z nich zanim ktokolwiek zdążył zareagować przebiegło obok nas i rozpłynęło się w powietrzu.
Wysoki szatyn o podłużnej brodzie i dużym zaroście zatrzymał się. Odwróciwszy się, skierował zaklęcie w stronę domu, z którego wybiegł razem ze swoimi przyjaciółmi. To wydarzyło się w mgnieniu oka; tak szybko, że mój mózg nie nadążył z przetworzeniem informacji. Z końca patyka wyleciał monstrualny, ognisty wąż, który w milisekundę podpalił budowlę, następnie rozprzestrzeniając się na sąsiednią. Usłyszałam przeraźliwe wrzaski małych dzieci. Poczułam uciążliwy zapach dymu, unoszącego się znad powoli niszczejących budynków, w których jeszcze parę minut wcześniej ktoś prowadził spokojne życie. Na pewno nie przypuszczał , że w taki sposób dobiegnie ono końca.
Zaklęcie Szatańskiej Pożogi.
Słyszałam o nim z opowieści ojca o Bitwie o Hogwart. Gdy opisywał on jego moc, zawsze przewracałam oczami, nie wierząc jak bardzo niszczący może być ten żywioł. Powoli opanowywało mnie przerażenie, takie jak to, które już zniewoliło ciała części mieszkańców, którzy wpatrywali się bezradnie w wynik czarno-magicznego zaklęcia. Powoli  pochłaniało  wszystko na swojej drodze, pozostawiającego jedynie czas podsycający nasze przerażenie do takiego stopnia, że mogliśmy nie mieć już szans się uratować. Przez ten obraz naszej wspólnej rozpaczy przebiegł brukowanym chodnikiem czarnooki chłopczyk o przydługich włosach, który wydał mi się dziwnie znajomy. Ciągnął za sobą kobietę, która musiała być jego matką. Ona z kolei ściskała dłoń jego ojca, swojego męża. Zdawało mi się, że po tym jak zauważyli ogień spowijający budynki stojące po ich prawej stronie, przyśpieszyli swoje tempo.
Widziałam obawę w nic nierozumiejących oczach rodziców i determinację dziecka. Stopy gromady odbijały się szybko po powierzchni ziemi, w desperackim akcie ucieczki. Jakimś cudem umknęli zanim ogromne, ogniste zwierze z paskudnym długim, syczącym językiem rzuciło się w stronę tłumu, któremu nie udało się z różnych powodów uciec z miejsca zdarzenia. To był ten czas, kiedy musieliśmy jakoś zareagować albo mogliśmy się pożegnać z życiem. Ale Toby zachowywał się, jakby nic nie widział i nic nie słyszał. Nawet nie poczuł moich rąk od nowa zaczynających bić go z całych sił. Stał jak kłoda czekająca na spalenie. Ogień zdawał się płonąć w jego oczach, jakby zaczął podsycać się jego ciałem. I byłam też  ja; objęta jego ramionami niczym sidłami mięsożernej rośliny. Nie mogłam uciec, nie mogłam się nawet poruszyć. Ale po chwili zdałam sobie sprawę, że nawet jeśli miałabym taką możliwość, nie zostawiłabym go samego pośród tego koszmaru.
Bez żadnego ostrzeżenia ogień podpełzł w naszym kierunku. Miałam wrażenie, jakby ciągnęło go do nas jak magnes: niszczycielska natura do człowieka-niszczyciela.
Zamknęłam oczy, przygotowując się na ból, na który nie mogłam się przygotować, bo nigdy takiego nie doświadczyłam. Czekałam na to, aż moje ciało zostanie pożarte i spopielałe przez płomienie. Na jasne światełko w tunelu, o wiele delikatniejsze i subtelniejsze niż czerwone powoli spowijające miasteczko.
To na co czekałam nie nadeszło. Wciąż czułam dotyk Toby'ego i nie wydawało mi się, by cokolwiek się zmieniło. Powoli otworzyłam oczy do połowy, w przestrachu, że jednak już może być po wszystkim, że zemdlałam i teraz znajduję się gdzieś daleko poza granicą swojej wyobraźni lub że znalazłam się w obliczu nieznanej, niezmierzonej pustki. I, że tak już będzie zawsze.
Jednak moim oczom ukazało się coś zupełnie innego. Byliśmy w płomieniach. Dosłownie. Lizały nasze ciała; byliśmy przez nie otoczeni jak przez trąbę powietrzną. Z moich płuc wydobył się śmiech, szaleńczy śmiech ulgi. Toby okręcił mnie wokół siebie i spojrzał w moje oczy.
 I wtedy sobie zdałam sprawę kim był mały chłopiec.
Jak mogłam go od razu nie poznać...
Moje szczęście zamieniło się w łzę smutku spływającą po bladym policzku. Chciałam dotknąć jego twarzy, ale wtedy cały obraz zaczął się rozmazywać. Ogień bieleć. Wszystkie barwy zaczęły blaknąć, zarysy tracić kształt.. W końcu znów znalazłam się w znajomym pokoju, mój wzrok napotkał palącą się w żyrandolu lampkę. Zrobiło mi się niedobrze. Napotkałam jeszcze opanowany wzrok Toby'ego i osunęłam się w jego ramionach, tracąc kontakt z rzeczywistością, którą przestałam już rozumieć.

Odzyskałam przytomność, leżąc znów na wąskim łożu w pokoju ukochanego. Moja głowa spoczywała na jego kolanach, a jego dłonie gładziły mnie po włosach. Zamknęłam ponownie oczy, starając się zebrać do kupy po tym, co zobaczyłam. Pomimo, że zobaczyłam, nie uwierzyłam.
Wszystko, co wydarzyło się w tym miasteczku...było boleśnie realne i bliskie. Nie mogłam uwierzyć, że mógł to być tylko miraż. Za moimi powiekami była ciemność, która przypominała mi o barwie oczu małego chłopca oraz Toby'ego. Teraz kiedy skojarzyłam fakty, nie miałam wątpliwości, że te niemal czarne tęczówki należą do jednej, tej samej osoby.
Zdobyłam się na spojrzenie w jego ładną twarz i dwa niby węgielki, które teraz przywodziły mi na myśl pożar; początek nagłego zniszczenia.
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, patrzyłam na niego osłupiała, otumaniona i zmęczona wszystkimi nowościami, których zawsze tak bardzo pragnęłam. Nie wiedziałam, że mogą być, aż tak silne i w ten sposób na mnie oddziaływać. Nie rozumiałam, że możemy sprawić, że wiele miejsc zostanie w podobny sposób zniszczonych, wiele ludzi zabitych. Wcześniej w głowie miałam tylko miłość i cel, którym była władza. Później zdałam sobie sprawę, że myślałam tylko o tym co dotyczyło mnie i Toby'ego. Ale co z ludźmi, którym zdewastowaliśmy lub zdewastujemy życie, bądź z tymi, którym ono może zostać odebrane?
Czy to mogło być właściwą ceną za szczęście pojedynczych istnień?
Odkąd tylko zaczęłam być większym dzieckiem wiedziałam, że niektóre rzeczy nie mają adekwatnych cen do swojej wartości. Mimo to byli tacy co za nimi szaleli i daliby bardzo wiele, by je zyskać na własność.
 Ja oraz Toby staliśmy się pewnego dnia, takim typem ludzi.
Byliśmy niczym zakupoholicy wielkich okazji. Cieszyliśmy się tylko dużymi rzeczami, zasługującymi na cudzy respekt. Nie ważne było to, jakim cudem je zdobywaliśmy, ile osób nie mogło ich dostać w swoje ręce, ile osób mogło się nimi brzydzić. Ważne pozostawało to, czy znajdowały się one w naszym posiadaniu.
-To się wydarzyło. Miałem 8 lat, kiedy czworo mężczyzn wpadło do domu czarodziei nieczystej krwi i zrobiło nieładne zamieszanie. Gdyby nie krzyki nie zorientowałbym się, że cokolwiek się dzieję. Siedziałbym w domu położonym parę uliczek dalej wraz z rodzicami, spędzając w nim czas. Nie związałbym na to, że brakowało w nim ciepła..fundamentu budowli- prychnął, ale mogłam wyczuć nutkę melancholii w jego dźwięcznym głosie- Przez okno zauważyłem obłoczek dymu. Podbiegłem do rodziców, szarpiąc ich za rękawy, próbując zwrócić ich uwagę. Ale oni mnie nie słuchali. Jak zwykle. Uważali mnie za durnego bachora, który był potrzebny tylko po to, żeby został dziedzicem majątku i nazwiska. Pociągnęłam za rękę matkę, wściekała się, ale nie potrafiła oprzeć się mnie. 
W ostatniej chwili ojciec złapał ją za rękę, wychodząc za nami.
Chyba podejrzewał, że możemy chcieć po prostu od niego uciec. Traktował matkę jak szmatę. Bił ją, wrzeszczał na nią, obwiniał za własne niepowodzenia i wyładowywał na niej gniew, który gromadził się pod jego skórą codziennie na nowo. Bo zawsze było coś z czego był niezadowolony.
Nie zareagowałem, nie kazałem mu się odwalić, chociaż nienawidziłem go z całego serca.
Żałuję, że tego nie zrobiłem, za każdym razem. I to straszne, ale myślę, że do takich uczuć zdążyłem się przyzwyczaić. Kiedy biegliśmy obok budynku płonącego dzikim ogniem, jedynym o czym myślałem było wydostanie nas, całej trójki, z centrum tragedii. Nie potrafiłem jako dziecko być kimś okrutnym; wtedy żyła we mnie jeszcze ta niewinność, która z czasem zaczynała powoli zanikać.
Przeprowadziliśmy się do Doliny Godryka. Po jakimś czasie do naszego domu zawitali przyjaciele ojca. Zaczęli opowiadać jak spalili dom tych zdrajców krwi i słuchali ich jęków. Śmieli się. Rechotali, wrzeszczeli...
Tata mimo że był zaskoczony i  urażony tym, że nic nie wiedział o ich zamachu, bez mrugnięcia okiem im wybaczył. A oni nawet nie pomyśleli o tym, by go uratować przed pożarciem przez ogromnego ognistego węża. Potem od nowa zaczęło się to, co ja i mama przeżywaliśmy przez tyle lat, nie potrafiąc sobie pomóc. Nawet z nią nie miałem wspólnego języka. Któregoś dnia, gdy wyszedłem z domu pobawić się z chłopcami w moim wieku matka dowiedziała się, że ojciec wraz z rzeczonymi kumplami napadł na dom rodziny dawniej służącej Czarnemu Panu i dokonał morderstwa na Lucjuszu Malfoyu.
Został aresztowany, a matka popadła w beznadziejną rozpacz mimo że wcale nie układało im się w małżeństwie. Evie i Scorpius nawet nie wiedzą, kim byli napadający. Nie zdają sobie sprawy, jaka wina ciąży na mojej osobie. Nigdy nie poznali dokładnych faktów, dotyczących tej tragedii, bo chcieli jak najszybciej się z nią pogodzić i wymazać ją z pamięci...

Sięgnęłam ręką ku jego twarzy, wodząc palcem po jego policzkach, zarysie ust...
Chciałam móc umniejszyć jego cierpienie, ale wiedziałam, że nie mogę. Choćbym próbowała nie byłabym wstanie udźwignąć jego bólu, nie mogłabym dźwigać czegoś tak ciężkiego i raniącego, a równocześnie tak świetlanego i nostalgicznie pięknego niczym sklepienie nieba podtrzymywane przez Atlasa.
Pragnęłam wiedzieć dlaczego tak naprawdę dąży do władzy nad światem magii i także każe swoim podwładnym włamywać się do domów, szantażując i strasząc innych ludzi. Mój umysł nie potrafił pojąć jego sprzeczności i zawiłości. Głos Toby'ego przeciął moje myśli jak spadająca gwiazda, niosąc ze sobą spełnione pragnienie:
-Był taki nieudolny i naiwny. Nigdy nie udało mu się nawet zostać porządnym złoczyńcom. A ja... zostałem przez niego wychowany. Przez niego jestem, kim jestem. Ale nie zamierzam spocząć na laurach. Zrobię to, co on zaczął tysiąc razy lepiej. Całe moje życie nikt mnie nie docenił. Sprawię, że to zrobią. Dlaczego musiałem przeżyć tyle koszmarów i nie mieć nic z tego wszystkiego? Moja matka z wiekiem ma coraz większe problemy z psychiką. Nie jestem dobry w kontaktach międzyludzkich. Mimo, że dobrze czaruję nauczyciele mnie nie znoszą. Jestem arogancki, wredny, zły i sadystyczny. I na kim mam zamiar się zemścić? Na świecie. To on niszczy ludzi. Dlaczego przez to, że nie potrafię uciec przed wspomnieniami i przeszłością mam zostać nikim? Jak mógłbym być na przykład aurorem ze świadomością, że cząstka zepsucia mojego ojca żyje we mnie i nigdy nie będę kimś wystarczająco dobrym? A nawet jeśli chciałbym spróbować, każdy urzędników zna moje nazwisko i skojarzy je z  ojcem. To piętno, którego nie da się zmazać.
Nigdy nie postawię sam siebie w takiej sytuacji. W sytuacji, w której inni będą patrzeć na mnie jak na nic niewartego wymoczka, syna zdeprawowanego obywatela, który nie potrafił się nad nim zająć. Muszę wyjść na prowadzenie, to dla mnie jedyna szansa. Teraz kiedy rządy sprawują ci dobrzy, wcale nie wiedzie się ludziom tak znakomicie. I tak zdołano napaść na cudzy dom i dopiero po tragedii aresztować sprawców. Jeżeli to wszystko w ten sposób działa...Jakim prawem uważają się za lepszych? Powinni ich wcześniej znaleźć i zamknąć w Azkabanie...- przestał mówić, tak jakby czekał aż mu odpowiem, ale po chwili wziął głęboki wdech, oparł głowę na łokciach i kontynuował-
Zrobiłem porządek na tym cmentarzysku pozostałym po miasteczku. Kiedyś to miejsce było czymś  pięknym i prostym...Jak drzewo genealogiczne łączące wszystkich czarodziei...Okazało się, że szpital znajdujący się za miastem ocalał. To właśnie w nim się znajdujemy. Znalazłem tu głodnych nastolatków, w podartych, spalonych ciuchach. Zaopiekowałem się nimi. Stąd znam Blake'a. To miejsce nazywamy psychiatrykiem, bo mamy świadomość jak bardzo nasza mentalność została... zniweczona przez ogień ..Ten pomysł zdawał się zaskakująco trafny, kiedy go obgadywaliśmy jednego wieczoru.
Gdy skończył mówić, nie zastanawiałam się długo. Samotna łza spłynęła po moim policzku. Rzuciłam  się w jego ramiona.
- Cokolwiek masz zamiar zrobić, zostanę z tobą. Kocham cię Toby, razem z tą zepsutą cząstką. Mówisz, że jesteś zły, ale jesteś moim jedynym światłem...
Wtulił się w moje włosy. Czułam jego przyśpieszony oddech na ramieniu, jakby mój własny. Teraz wiedziałam, co sprawiło, że jest jaki jest. Widziałam jego najciemniejsze wizje w mojej głowie, czułam truciznę żywiącą się jego ciałem, znałam najmroczniejsze sekrety.
Nie było żadnej siły, która mogła mnie od niego odepchnąć.
-Ty moim też.
*

,,Love is clockworks and is cold steel,
Fingers too numb to feel.
Squeeze the handle, blow out the candle
Blindness.''

Promienie słońca wpadające poprzez małe, brudne okno na ostatnim piętrze budynku, natychmiast przerwały mój sen, a wraz z nim moją chwilową nieświadomość. Pragnąłem, by ta odrobina światła przypominająca mi o wolności i bezpieczeństwie nie nękała mnie w biedzie. Nie dawała mi tak wyraźnie do zrozumienia w jak bardzo złym położeniu się znajduję wraz z ludźmi, których kocham, nie uświadamiała, że od tej pory możemy już tylko tracić.
Na nadgarstkach miałem czerwone ślady w miejscach, w których więził je sznur. Powoli zaczynał wyżłabiać krwiste rany, tak jakby moje ciało zaczynało niszczeć wraz z myślami, które starały się rozsadzić mnie od środka. Kręgosłup nie przestawał mnie boleć, ale nie mogłem się poruszyć. Zdawało mi się, jakbym był w bardzo dokładnie zaplanowanym więzieniu; karzącym każdą cząstkę mnie. Nie miałem pojęcia za co. Może rzeczywiście popełniłem jakiś błąd, że takie nieszczęście przypadło mnie i moim bliskim. Może nigdy nie powinni oni stać się moimi bliskimi. Może nie takie relacje powinienem mieć z Tobym. Może powinienem być beznadziejnym czarodziejem i przez to kupić sobie ocalenie drobnego honoru. Ale wszystko już się wydarzyło, a ja nie mogłem nic zmienić tak jak nie mogłem zmienić biegu rzeki. Doszedłem do wniosku, że czas jest istotą podzielną, ale nie zmienną. Można wyróżnić przeszłość zasłaną warstwą mgły, to co jest w obecnej sekundzie, która zaraz minie, bez pozwolenia naszej świadomości oraz przyszłość, która pozostaję nawet w najgorszych wypadkach wielką niewiadomą. Jednak nigdy nie słyszałem, by czas kiedykolwiek się zmienił. Zawsze biegnie w ten sam sposób, choć może ludzie inaczej go mierzą czy odczuwają. Jest bezlitosny jak zimna stal. Nie zwraca uwagi na kłopoty, nie zatrzymuję się, gdy ktoś potrzebuje chwili namysłu...

Gdy w mojej głowie pojawili się Rose z tą swoją naburmuszoną miną, z falami płomiennorudych włosów i drobnymi piegami na ładnej twarzy, Al z tak rzadko znikającym uśmiechem i optymizmem, Evie z mądrym, pełnym ciepła spojrzeniem oraz Nathan z na poły łobuzerskim na poły kpiarskim uśmiechem i cała moja rodzina, która znajdowała się Merlin wie gdzie; poczułem jak to co kiedyś pojawiło się w mojej głowie powraca.
Miłość jest okrutna. Dodaję cierpienia do cierpienia. Przychodzi po cichu, odchodzi z hukiem. Bywa ratunkiem i zgubą. Skrajnością. Bólem. Euforią. Spełnieniem. Życiem... Zaślepieniem.
Kiedy w moich oczach powoli zaczynały zbierać łzy, które starałem się tłumić, choć nigdy nie byłbym w stanie wymazać chcącej się w nich zawrzeć obawy o siebie i swoich bliskich, drzwi do pomieszczenia niespodziewanie się otworzyły. Stał w nich Puckey w za luźnej koszuli i podziurawionych spodniach z szerokim uśmiechem na bladej twarzy, a zanim dwoje osiłków w średnim wieku. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego ludzie mogli uważać, że Śmierciożercy próbują się zemścić. Toby to wszystko ukartował: te przypuszczenia, odsunięcie podejrzeń od niego. Wszystko było sprawką jego starannie obmyślonego planu. On wiedział jak się kim posłużyć, by osiągnąć to czego pragnął. Obiecał im dojście do władzy, a oni stali się jego sługusami, takimi jakimi byli dla Voldemorta, w tamtym momencie to stało się dla mnie klarowne. Niestety tego rodzaju wiedza może być jedynie użyteczna przed katastrofą. Jednak mało kto otrzymują ją podaną w takiej postaci.
-Jak się spało, skowroneczku?- spytał widocznie rozbawiony.
Kiedy odpowiedziałem mu jedynie pogardliwą miną zbliżył się płynnym, powolnym krokiem w moją stronę.
Obszedł krzesło, a potem pochylił się nade mną, opierając się.
-Nie za dobrze, co? Jakby tylko dało się jakoś tego uniknąć..Ach, tak! Da się..I dobrze wiesz jak, Scorpiusie, wiesz jak- mówił tym swoim irytującym, opanowanym głosem, z każdym słowem coraz bardziej się nade mną pochylając, jakby naprawdę myślał, że jestem aż tak słaby i egoistyczny, by mu ulec.
Nic nie odpowiedziałem, jedynie ostentacyjnie splunąłem mu prosto w twarz, kiedy ona znalazła się tuż przed moją.
Spodziewałem się, że od razu pożałuję tego  satysfakcjonującego ruchu, ale on najpierw roześmiał się i wymamrotał poprzez rozbawienie:
-Ja bym tego na twoim miejscu nie robił.
Zanim zdążyłem się na to przygotować wyciągnął pięść i z impetem uderzył mnie prosto w twarz, zupełnie tak samo jak na korytarzu w Hogwarcie, tyle, że tym razem nie miałem już żadnych szans do walki czy ucieczki.
Od razu poczułem pulsujący ból, który jeszcze bardziej rozpalał moją nienawiść do jego osoby. Przełknąłem ślinę, starając się odnaleźć odwagę i niezachwianą pewność siebie. Może torturowanie ludzi nie było honorowe, ale umiejętność poświęcenia się i zachowania silnej woli już tak.
-Proszę, uderz mnie. I tak mnie do niczego nie zdołasz przekonać, Puckey- powiedziałem, podkreślając swoje słowa kiwnięciem głową.
Znowu usłyszałem ten dźwięk, który działał na mnie jak kurtyna na byka- jego okropny rechot. Poklepał mnie otwartą dłonią po czerwonym od uderzenia policzku i powiedział kpiarskim tonem:
-Malfoy, jak ty nic nie rozumiesz. Daję ci wybór, bardzo prosty zresztą. Albo dobrowolnie się do nas dołączysz i dogadamy się, co do warunków współpracy i twoich przywilejów albo chociaż to obciążające i kłopotliwe rzucimy na ciebie Imperiusa.
-Czy będziesz tego chciał czy nie, staniesz po naszej stronie, bo cię potrzebujemy. Ale jeśli zrobisz to dobrowolnie możesz wiele zyskać. Świadomość, sławę, karierę...Bezpieczeństwo bliskich.
Zaszedł mnie od tyłu i oparł się o moje ramiona, po czym znów zaczął się bawić ze mną w swoją chorą grę, polegającą na przeciągnięciu mnie na ciemną stronę. Nie chciałem, żeby mnie dotykał. Brzydziłem się nim; jego postawą, poglądami, zachowaniem. Był  typem człowieka, którego miałem nadzieję nigdy nie poznać. Los niestety nie był dla mnie łaskawy. Skrzywiłem się na ile pozwalały mi na to sznury, wiążące moje ciało.
-A Rose? Rosie, tak na nią mówicie? Co z nią?
-Ona nie zgodziłaby się na takie bezpieczeństwo. Nie takim kosztem.- usprawiedliwiłem się, chociaż te słowa z trudem przeszły przez gardło.
Zaczynałem czuć się bezsilny i rozdarty pomiędzy strachem, co mogę zrobić, nie mając kontroli nad swoim zachowaniem, a obawą przed staniem się z własnej woli jednym z nich.
-A słyszałeś jak płakała? Przez całą drogę do ciemnej, śmierdzącej piwnicy.. Wleczona przez własnego ojca...
-Jego też zaczarowaliście, tak?- spytałem z obrzydzeniem.
- Sam sobie na to pytanie odpowiedz. Jak myślisz? A może uważasz, że nie, tylko nie chcesz takiej myśli do siebie dopuścić? Wiesz, miłość potrafi być ślepa. Ty kochasz Rosie, ona kocha jego- błędne koło cierpienia- mówił niedbałym, prowokującym tonem.
Nie chciałem dać mu się podpuścić jeszcze raz; on z tego czerpał przyjemność, a ja tylko zwiększałem ból przed tym, co nieuniknione. Kompletnie bez sensu.
-Nie w tym przypadku. Ronald Weasley to dobry człowiek. I nie waż się nawet używać imienia Rosie.
Po raz kolejny był szybszy od moich zmysłów. Nim w ogóle zorientowałem się o co chodzi poczułem kolejne uderzenie, tym razem w brzuch. Chciałem się zwinąć w kłębek, ale byłem zmuszony siedzieć prosto. Zacisnąłem zęby. Pomyślałem, że mimo wszystko dobrze, że dostałem akurat za nią, za moją miłość do niej. W mojej głowie była ona punktem, który nie mógł zniknąć; jakby stała się cząstką mnie, której nie da się wyperswadować. Zaślepiała mi oczy swoim dawnym blaskiem, nie pozwalając nawet myśleć o innym postępowaniu, być może korzystniejszym dla nas obojga. Nie potrafiłem. Nie potrafiłem zrobić czegoś czym ona mogła się brzydzić, czegoś upodobniającego mnie do Puckeya i Lily; choćby miało to być jedyną drogą do wolności.
-Pierwsza zasada- ja tu rządzę. Mówią, że jesteś taki bystry, a jeszcze tego nie zrozumiałeś- warknął, jeszcze raz uderzając mnie w twarz.
Uświadomiłem sobie, że z nosa wypływa mi ciepła strużka krwi. Wiedziałem, że żarty się skończyły.
Mimo wszystko nie potrafiłem przestać być dla niego opryskliwym; gniew przeważał nad zdrowym rozsądkiem.
-Na pewno jak mnie pobijesz to przejdę na twoją stronę. To zrobiłeś Lily? Czy masz też inne techniki przekonywania?
Machinalnie sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął różdżkę. Nie ugodziło mnie, jednak żadne zaklęcie. Poczułem jak liny wokół moich rąk się rozluźniają. Po chwili pociągnął mnie za koszulę, stawiając na nogi.
Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi tchu. Myślałem o ucieczce, chociaż wiedziałem o tym, że nie mogła być ona możliwa. Wszędzie było mnóstwo ludzi Puckeya, drzwi były zamknięte, okna nie miały klamek, a teleportację z pewnością uniemożliwili. Poza tym praktycznie nie czułem nóg.
Oddychał pośpiesznie, jego silna ręka trzymała mnie w pułapce.
Nagle pociągnął mnie z całej siły, przepychając się przez przejście gdzie stało dwoje mężczyzn i powalając mnie na podłogę w holu. Przytrzymywał mnie dłońmi tak, że mimo, iż próbowałem i mimo tego, że byłem dość silny przez grę w Quiditcha, nie mogłem się podnieść. Wtedy wpadłem na pomysł.
Machnąłem nogą, co sprawiło, że Puckey zrobił koziołka na pierwszy stopień schodów. Kiedy stwierdziłem, że szybko nie wstanie i już miałem zamiar uciekać, poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łydki. Toby przewrócił mnie obok siebie, popychając z całej siły wzdłuż schodów. Krzyknął coś do sługusów, ale ja już tego nie słyszałem. Moje ciało skupiało się na odbieraniu bolesnych bodźców, spowodowanych upadkiem. To trwało tak krótko, a wydawało mi się jakby nigdy nie miało się skończyć. Jakbym utknął w bolesnej wersji kołowrotka dla chomika. Gdy cały poobijany i zmęczony spadłem na płaską powierzchnię poczułem jak para, wstrętnych łapsk dobiera się do mojego ciała i gdzieś mnie wlecze. Już nie protestowałem, nie wyrywałem się. Nie miałem siły, byłem wyczerpany i skatowany.
Moje przerażenie zaczęło się potęgować, ale wiedziałem, że to co za chwilę może się stać jest tylko i wyłącznie winą mojej buntowniczej postawy.

,,A little death
Without mourning
No call
And no warning
Baby...a dangerous idea
That almost makes sense''

Przez całą drogę miałem zamknięte oczy, pozwalając im na zawleczenie mnie gdziekolwiek tylko pragną. Powoli zaczynało mi być wszystko jedno co się ze mną stanie; w moim wnętrzu była metaforyczna pustka, której nie mogłem już wypełnić obrazami sprzed lat.
Gdy jednak dotarliśmy do celu, otworzyłem powieki, a widok, który zastałem był równocześnie najpiękniejszym i najokropniejszym w całym moim życiu.
Przy długim stole siedzieli moi znajomi, Rose, Albus, Nathan, Evie, Chloe, a nawet Laura Macmillan i Chris Craven. W tej jednej chwili moje wnętrze napełniła radość z powodu zobaczenia znajomych twarzy oraz smutek, który myślałem, że zdążył już mnie doprowadzić do stanu braku czucia.
Ich twarze były pokryte zadrapaniami, siniakami i brudem. Wszyscy wyglądali tak poważnie i smutno, że od razu zapomniałem, jacy byli w Hogwarcie. Pełni życia i nadziei. Nawet nie potrafiłem sobie wcześniej wyobrazić jak bardzo może boleć serce.
Mimo, że przeraził mnie ich wygląd, cieszyłem się, że są cali i w miarę spokojnie spożywają upragnione śniadanie.
Mój wzrok zawiesił się jednak na Rose, na jej ponurym, niewyspanym obliczu, które przecinała pojedyncza świeża rana. Chciałem móc wyciągnąć w jej stronę ramię, by się w nie wypłakała, chciałem poczuć jej ciepło. Zamiast tego Puckey popchnął mnie na miejsce obok Inez, a sam usiadł z mojej drugiej strony.
Niepewnie sięgnąłem po chleb leżący w koszyku, głód nie pozwalał mi na odmówienie sobie tej przyjemności. Ręka niemal mi drżała, choć starałem się nad nią panować. Czułem spojrzenia towarzyszy Puckeya. Żerowali na mnie jak hieny.
Wiedzieli, jaki jestem słaby. Pośród ludzi, których kocham i tego co niezbędne mi do życia, pokarmu. Ile mógłbym wytrzymać bez niego?
-Teraz się namyśliliście?- spytała Inez.
Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Odpaliła jednego od różdżki, zaciągnęła się, dmuchnęła dymem i uśmiechnęła, ukazując perfekcyjne zęby. Zmierzyła mnie ubawionym wzrokiem, następnie wyciągnęła w moją stronę paczkę. Udałem, że tego nie zauważyłem. Miałem wrażenie, że coś w środku mnie pękło bez powrotu i bez ostrzeżenia. Jakbym doszczętnie skasował  wiarę w to, czym kiedyś była, a już tym bardziej w to, czym była obecnie.
Wiedziałem, że miłość, którą ją kiedyś obdarzyłem miała dla wielu dużo większe znaczenie niż dawniej przypuszczałem. Ale nie rozumiałem jak w taki sposób mogła ona działać.
Nie mogąc przełknąć żadnego jedzenia, mimo paraliżującego mnie wycieńczenia, mój wzrok znów powędrował do Rose. Jakby moja dusza podświadomie ciągnęła do niej, nawet, gdy dotknęła ją beznadzieja i uleciała wszelka nadzieja. Kiedy spoglądałem na moją miłość, w głowie pojawiało mi się coś na kształt myśli, że jednak zrobiłem pewną rzecz, która mogła mieć jakiś sens. Pokochałem ją, dałem jej swoją miłość. Nadałem barw jej życiu. Niestety to działanie sprowadzało się do nielogicznego zakończenia, niepasującego do całości.
- Jedzcie, co tak siedzicie? A może coś wam nie odpowiada, co? To nie Hogwart, gdzie macie całe misy pysznego jedzenia, soczystego, tłustego mięsa, typowych angielskich przysmaków, jakie mama dawała wam w domu. No i te desery...Jak nieuchwytny kawałek nieba...-Inez droczyła się z nami, dopełniając tym swoje samozadowolenie.
Widziałem spięte twarze porwanych. Usta Evie tworzyły wąską, zaciętą kreskę. Oczy Nathana były rozbiegane, ale jego typowa mimika zniknęła, jakby nigdy nie była jego znakiem rozpoznawczym. Widziałem, że nie sięgnęli po nic, co stało na stole. Zrobiłem to tylko ja, chociaż i tak nic nie przełknąłem. Mimo wszystko zrobiło mi się wstyd.
Spojrzałem się na Ala, jedną ręką obejmującego Chloe, wtulającą się w jego tors. Ten widok sprawił, że miałem ochotę sam sobie zadać ból, żeby przełożyć cierpienie psychiczne na fizyczność. Ich smutne oczy dały wgląd mojej pustej duszy na to, że wszyscy czujemy to samo. Że na miejscu, na którym siedzą oni, mógłbym siedzieć ja z Rosie lub Nathan z Evie.
Niestety tak jak rozumiałem, co mogą czuć inni, co się dzieję ze mną i z moim życiem, tak nie potrafiłem znaleźć drogi ucieczki, wymyślić planu ratunku.
Myślałem, że ta chwila będzie trwać wiecznie, udręka się nie skończy, jakby ktoś zatrzymał film, wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Ale w tamtym momencie stało się coś zupełnie niespodziewanego. Spojrzenia wszystkich, pełne smutku, wrogości, a niektórych szczerej radości, padły na wstającą Macmillan. Miałem wrażenie jakby wykonała tą czynność w zwolnionym tempie. Siedzący obok niej Chris bardzo powoli, ostrożnie i z wahaniem złapał ją za przedramię. Jego zachowanie sprawiło, że moje poczucie realności było jeszcze bardziej znikome. Zdałem sobie sprawę, że czas znowu płata mi mało zabawne figle; że w rzeczywistości wcale się nie zmienił, tylko stwarza iluzyjne poczucie swojej inności.
Mimo, że czas zdawał się zwolnić moje myśli pozostawały na takich samych obrotach jak zwykle.
Jednak nauczyłem się ostatnio dostrzegać pewną rzecz, bo sam ją otrzymałem. Ciemne oczy Chrisa spotkały te Laury; z rozmazanym makijażem wyglądające jeszcze bardziej wyniośle i arystokratycznie niż zwykle. Ale coś w jej spojrzeniu zdawało się łamać, jakby zaraz miała zrobić rzecz jeszcze bardziej niespodziewaną niż powstanie podczas rozmowy o przejściu na stronę porywaczy.
Dostrzegłem niepewny wyraz twarzy Cravena, jakby obawiał się co dziewczyna pragnie zrobić. Jego wzrok nie był karcący, nie upominał. Był przepełniony troską, jaką nie spodziewałbym się, że mógłby obdarzyć kogoś takiego jak Laura Macmillan, arogancka Krukonka, dążąca do sukcesu i uwielbienia, łamiąca serca i wyciskająca łzy. Taką jaką była nam znana.
Między tym dwojgiem można było wyczuć swoistą więź, miłość. Ta myśl uderzyła mnie jak piorun, w końcu uświadamiając mi złożoność ludzkich uczuć i paradoksalność, którą powinienem zauważyć patrząc na wszystkich, którzy znajdowali się w tym pokoju. Na Puckeya i Lily zasiadającą po drugiej stronie stołu, na Nathana i Evie, nawet Ala i Chloe, którzy także mogliby być postrzegani jako osoby zupełnie do siebie nie pasujące, nie mogące się przyciągać jak dwa magnesy. I wreszcie zrozumiałem, że to samo tyczy się mnie i Rose. Wszyscy padliśmy ofiarą bezlitosnej, absurdalnej miłości i jeszcze bylibyśmy w stanie jej podziękować, gdyby to uczucie mogło się zmaterializować.
Mógłbym przysiąc, że usta Laury zadrżały, zanim sięgnęła ręką ku dłoni Chrisa.
Na chwilę spotkały się, ale po chwili rozłączyły, przerywając cienką nić porozumienia i zaufania, ciepła, wspomnień i żaru, która musiała panować między nimi. Nieodwracalnie okaleczyli stan, w którym się znajdowali.
-Zdecydowałam się- jej głos był stanowczy, broda uniesiona do góry, wzrok poważny- Zostanę jedną z was...dobrowolnie.

,, Love is drowning in a deep well,
All the secrets, and nobody else to tell.
Take the money, why don't honey?

Blindness.''
*U2-Love is Blindness