piątek, 23 maja 2014

Rozdział 22

Lily

,, Love is blindness, I don't want to see
Won't you wrap the night around me?
Oh, my heart, love is blindness''

Obudziłam się zaplątana w poszarzałą pościel parę milimetrów od Toby'ego. Oddychał miarowo, był pogrążony pewnie w jakimś wyrazistym śnie, który wiedziałam, że prędzej czy później sprawi, że wstanie; przestraszony lub podekscytowany. Słońce rzucało delikatny blask na jego blade ciało. Jeszcze nie całkiem przytomna założyłam na siebie bieliznę. Opuszkami palców dotknęłam jego torsu, patrząc na jego spokój. Wyglądał inaczej niż o każdej porze dnia.  Otworzył  powieki, tak jakby nigdy nie spał. Mojemu dotykowi udało się przebić poprzez królestwo jego podświadomości.
-Dzień dobry, Lil.- wyszeptał, okręcając się w moją stronę, a potem wdychając zapach rudych włosów.
Przez chwilę wydawało mi się, że mógłby tak spędzić resztę dnia; leżąc tak blisko mnie, że byłam w stanie poczuć jego oddech i ciepło bijące z ciała. Wtedy mogłabym przysiąc, że cichutko westchnął i sprężystym ruchem wstał. Wciągnął na siebie czarne, dobrze skrojone spodnie.
Oparłam się na ramieniu i zaczęłam mu się przyglądać. Kiedy pochwycił mój wzrok, uśmiechnęłam się szeroko, pokazując mu zęby.
-To co planujesz na dzisiaj, kochanie?
-Tak samo popaprane rzeczy jak na co dzień, akurat nie musisz się obawiać. Nie będę psuł ci zabawy, niszcząc z samego rana otoczkę tajemnicy, którą spowity jest nasz dzisiejszy plan zajęć- mówił niby nonszalanckim tonem- A teraz chodź tu.
Zachęcił mnie gestem, żebym do niego podeszła.
Kiedy to zrobiłam wziął moją twarz w swoje ręce i pocałował w czoło- ten gest zdawał mi się dziwny jak na niego, przepełniony jakiegoś rodzaju czułością, którą zawsze chciałam z jego strony poczuć, ale nigdy nie byłam do końca pewna czy mi ją okazuje. Czy po prostu nie byłam zapychaczem czasu, kimś potrzebnym mu tak jak rzecz. Czy był on w ogóle zdolny dalej kochać?
Mimo obaw, że mogłam nie znaczyć dla niego tyle, co on dla mnie, byłam przy nim. Kiedy zachowywał się tak jak wtedy czułam się, jakbym zaraz miała się roztopić i zostawić jedynie wosk po lichym świetle, chcącym zabłysnąć jaśniejszym płomieniem.
-Ubierz się, pokarzę ci coś.
Od razu, gdy usłyszałam polecenie skierowałam się w stronę starego, ciężkiego kufra, pokrytego warstwą kurzu. Zaczęłam podnosić do góry ciężkie wieko, gdy Toby zaszedł mnie od tyłu i jedną ręką je dla mnie podtrzymał.
Posłałam mu wdzięczny uśmiech, będący zapewne jedynie ulotnym obrazem w porównaniu z jego perfekcyjnie uchwyconą twarzą. Jej elementy musiały być dziedzictwem najlepszych cech rodziców.
Wskazał na ładną kwiecistą bluzkę i kremowy kardigan.
Dotknął ustami mojej skóry.
-Rozjaśnij tę ciemną dziurę.
Zaczęłam przebierać się przed nim, by zwrócić na siebie uwagę. Spojrzałam się przez ramię i rzeczywiście napotkałam jego intensywne spojrzenie.
Kiedy byłam już gotowa, wziął mnie pod rękę i wyprowadził z tego paskudnego pokoju do ciemnych korytarzy.
Szedł dość szybko, a kroki stawiane przez niego były dwa razy większe od moich. Silna, wysoka sylwetka Toby'ego była przeciwieństwem mojej niskiej i chudej postury, co sprawiało, że nasze cienie odbijające się na ścianach bardzo widocznie ze sobą kontrastowały.
Po stosunkowo krótkim spacerze po budynku, wreszcie stanął pozwalając mi zaczerpnąć trochę powietrza. Otworzył drzwi, znajdujące się centralnie przed nami. Zdałam sobie sprawę, że znowu zaprowadził mnie do zupełnie nieznanego mi pomieszczenia. Byłoby całkiem białe, gdyby nie to, że nikt o nie nie dbał. Kiedy postawiliśmy pierwszy krok w pokoju, stara podłoga zaskrzypiała pod naszymi stopami. W z pewnością liczącej sobie wiele lat lampie, zwisającej niepewnie z popękanego sufitu, paliła się tylko jedna z żarówek.
Oprócz zniszczonego drewnianego biurka o chwiejnej konstrukcji oraz paru szafek, w sali znajdował się także nieznany mi przedmiot wyglądający jak duża, kamienna misa na podwyższeniu.
Brunet oparł się o tę rzecz, której nie potrafiłam nazwać i zatopił wzrok w czymś, co znajdowało się w środku niej. Nie przypuszczając, co zaraz zobaczę zbliżyłam się do niego lekko niepewnym krokiem. Złapał mnie za rękę, a drugą sięgnął po różdżkę. Skierował magiczny patyk w stronę skroni i zanim zdążyłam zareagować  inaczej niż tylko się wzdrygnąć, jakby znikąd pojawiło się coś przejrzystego, kierowanego przez niego różdżką jak zaklęcie.
 Obce zjawisko rozpłynęło się w błyszczącej biało-srebrnej substancji, ktora wypełniała  naczynie.  Wyraz twarzy Puckeya ukazywał  skupienie i determinację. Poczułam się jakbym nic nie wiedziała. Bez przerwy mnie zaskakiwał i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jednak wciąż jestem dzieckiem i  szukam zbyt mocnych wrażeń na swój wiek.
Tego typu myśli jednak znikały tak szybko jak się pojawiały.
Powiedział, że będę musiała zanurzyć głowę w tej cieczy i zapewnił, że on zrobi to samo. Z początku poczułam lekką obawę, ale wzięłam głęboki oddech, zdając sobie sprawę jak głupio, strachliwie i nieufnie wobec niego się zachowuję. Zanim pokój, w którym się znajdowaliśmy rozmył się przed naszymi oczami, zdążyłam zapamiętać chłód jego dotyku i każdy szczegół otoczenia.

Gdy wokół nas zaczął formować się zupełnie inny krajobraz, zaczęłam rozglądać się dookoła, niemal wyrywając dłoń z uścisku Toby'ego.
Znajdowaliśmy się na polanie przy brzozowym lesie. Trawa, na której staliśmy wydawała mi się tak realna i świeża, jakbym znów stąpała po żyznych ziemiach Hogwartu. Chłopak mocniej ścisnął moją rękę i pociągnął mnie w stronę miasta, które po chwili ukazało się na horyzoncie. Słońce świeciło delikatnym blaskiem, gdy przekroczyliśmy mury miasteczka jak z baśni. Wszystkie domy były identyczne, kręte uliczki tętniły życiem. Dzieci bawily się, staruszki oraz młodzi mężczyźni stali przy targowiskach, zachęcając przechodnich do kupna swojego towaru.
Otaczająca mnie rzeczywistość wydawała się zbyt spokojna, ułożona i odpychająca w swojej prostocie, zupełnie jakbym ponownie znalazła się w salonie w domu Potterów podczas jednego z większych świąt, kiedy zjeżdżała się cała rodzina. Natychmiast zapragnęłam stamtąd uciekać.
Toby jakby czytając w moich myślach, wzmocnił uścisk i posłał mi pokrzepiające, ale surowe spojrzenie. Rozumiał, że mogę obawiać się tego, co zobaczę, ale dawał mi do zrozumienia, że przebywanie w tym miejscu jest dla niego ważne, a dla mnie konieczne, jeżeli utrzymuję z nim tak bliski kontakt. I wtedy poczułam jak znikąd napływa do mnie absurdalna, silna pewność siebie i niezłomna odwaga, która zawsze łączyła się tylko z jego osobą. Jeżeli pragnął bym coś zrobiła, ja też tego chciałam. Każde marzenie tego chłopaka stawało się moim, każde jego uczucie przepływało na mnie, uchylając mi tylko rąbka swojego zalążku.

Spacerowaliśmy pośród nierealnej rzeczywistości, a ja wciąż nie rozumiałam, co my właściwie tam robimy. Ale nie odzywałam się, ani słowem. Ponownie zastanawiałam się, jakie obrazy i zdania przepływają przez umysł mojego towarzysza, kiedy przechadza się ze mną pod rękę. 
Gdy znaleźliśmy się na rozstaju dróg, do moich uszu znikąd dobiegły krzyki mężczyzn, damskie piski, dziecięcy szloch. Czułam jakby te o wiele za wysokie dźwięki przeszywały mnie na wskroś, sprawiając, że nie mogłam się od nich uwolnić. Spanikowana próbowałam namierzyć źródło hałasu, równocześnie błądząc ręką w poszukiwaniu kieszeni spodni, w której znajdowała się różdżka.
Nagle poczułam jak czyjeś silne ręce oplatają mnie od tyłu, tak mocno i gwałtownie, że przez chwilę zapomniałam jak oddychać. Myślałam, że ktoś próbuje mnie zaatakować, więc zaczęłam się bezradnie wyrywać, kopać i krzyczeć. Gdy oprawca pochylił się nade mną ujrzałam znajome magnetyzujące oczy, okolone długimi rzęsami.
-Nie ruszaj się- szepnął .
-Ludzie panikują, Coś złego się dzieje. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. A ty mówisz mi, że mam się nie ruszać. Wiesz jak bardzo logiczny jest ten sposób myślenia, prawda?- powiedziałam trochę za ostrym tonem, ale on w żaden sposób nie zareagował.
Z niepewnością próbującą znaleźć drogę do mojego serca, wlepiłam wzrok w scenę rozgrywającą się na ulicy. Z pobliskiej staroświeckiej kamiennicy wypadło czworo mężczyzn z sadystycznymi uśmiechami na groźnie wyglądających twarzach i z różdżkami w rękach. Troje z nich zanim ktokolwiek zdążył zareagować przebiegło obok nas i rozpłynęło się w powietrzu.
Wysoki szatyn o podłużnej brodzie i dużym zaroście zatrzymał się. Odwróciwszy się, skierował zaklęcie w stronę domu, z którego wybiegł razem ze swoimi przyjaciółmi. To wydarzyło się w mgnieniu oka; tak szybko, że mój mózg nie nadążył z przetworzeniem informacji. Z końca patyka wyleciał monstrualny, ognisty wąż, który w milisekundę podpalił budowlę, następnie rozprzestrzeniając się na sąsiednią. Usłyszałam przeraźliwe wrzaski małych dzieci. Poczułam uciążliwy zapach dymu, unoszącego się znad powoli niszczejących budynków, w których jeszcze parę minut wcześniej ktoś prowadził spokojne życie. Na pewno nie przypuszczał , że w taki sposób dobiegnie ono końca.
Zaklęcie Szatańskiej Pożogi.
Słyszałam o nim z opowieści ojca o Bitwie o Hogwart. Gdy opisywał on jego moc, zawsze przewracałam oczami, nie wierząc jak bardzo niszczący może być ten żywioł. Powoli opanowywało mnie przerażenie, takie jak to, które już zniewoliło ciała części mieszkańców, którzy wpatrywali się bezradnie w wynik czarno-magicznego zaklęcia. Powoli  pochłaniało  wszystko na swojej drodze, pozostawiającego jedynie czas podsycający nasze przerażenie do takiego stopnia, że mogliśmy nie mieć już szans się uratować. Przez ten obraz naszej wspólnej rozpaczy przebiegł brukowanym chodnikiem czarnooki chłopczyk o przydługich włosach, który wydał mi się dziwnie znajomy. Ciągnął za sobą kobietę, która musiała być jego matką. Ona z kolei ściskała dłoń jego ojca, swojego męża. Zdawało mi się, że po tym jak zauważyli ogień spowijający budynki stojące po ich prawej stronie, przyśpieszyli swoje tempo.
Widziałam obawę w nic nierozumiejących oczach rodziców i determinację dziecka. Stopy gromady odbijały się szybko po powierzchni ziemi, w desperackim akcie ucieczki. Jakimś cudem umknęli zanim ogromne, ogniste zwierze z paskudnym długim, syczącym językiem rzuciło się w stronę tłumu, któremu nie udało się z różnych powodów uciec z miejsca zdarzenia. To był ten czas, kiedy musieliśmy jakoś zareagować albo mogliśmy się pożegnać z życiem. Ale Toby zachowywał się, jakby nic nie widział i nic nie słyszał. Nawet nie poczuł moich rąk od nowa zaczynających bić go z całych sił. Stał jak kłoda czekająca na spalenie. Ogień zdawał się płonąć w jego oczach, jakby zaczął podsycać się jego ciałem. I byłam też  ja; objęta jego ramionami niczym sidłami mięsożernej rośliny. Nie mogłam uciec, nie mogłam się nawet poruszyć. Ale po chwili zdałam sobie sprawę, że nawet jeśli miałabym taką możliwość, nie zostawiłabym go samego pośród tego koszmaru.
Bez żadnego ostrzeżenia ogień podpełzł w naszym kierunku. Miałam wrażenie, jakby ciągnęło go do nas jak magnes: niszczycielska natura do człowieka-niszczyciela.
Zamknęłam oczy, przygotowując się na ból, na który nie mogłam się przygotować, bo nigdy takiego nie doświadczyłam. Czekałam na to, aż moje ciało zostanie pożarte i spopielałe przez płomienie. Na jasne światełko w tunelu, o wiele delikatniejsze i subtelniejsze niż czerwone powoli spowijające miasteczko.
To na co czekałam nie nadeszło. Wciąż czułam dotyk Toby'ego i nie wydawało mi się, by cokolwiek się zmieniło. Powoli otworzyłam oczy do połowy, w przestrachu, że jednak już może być po wszystkim, że zemdlałam i teraz znajduję się gdzieś daleko poza granicą swojej wyobraźni lub że znalazłam się w obliczu nieznanej, niezmierzonej pustki. I, że tak już będzie zawsze.
Jednak moim oczom ukazało się coś zupełnie innego. Byliśmy w płomieniach. Dosłownie. Lizały nasze ciała; byliśmy przez nie otoczeni jak przez trąbę powietrzną. Z moich płuc wydobył się śmiech, szaleńczy śmiech ulgi. Toby okręcił mnie wokół siebie i spojrzał w moje oczy.
 I wtedy sobie zdałam sprawę kim był mały chłopiec.
Jak mogłam go od razu nie poznać...
Moje szczęście zamieniło się w łzę smutku spływającą po bladym policzku. Chciałam dotknąć jego twarzy, ale wtedy cały obraz zaczął się rozmazywać. Ogień bieleć. Wszystkie barwy zaczęły blaknąć, zarysy tracić kształt.. W końcu znów znalazłam się w znajomym pokoju, mój wzrok napotkał palącą się w żyrandolu lampkę. Zrobiło mi się niedobrze. Napotkałam jeszcze opanowany wzrok Toby'ego i osunęłam się w jego ramionach, tracąc kontakt z rzeczywistością, którą przestałam już rozumieć.

Odzyskałam przytomność, leżąc znów na wąskim łożu w pokoju ukochanego. Moja głowa spoczywała na jego kolanach, a jego dłonie gładziły mnie po włosach. Zamknęłam ponownie oczy, starając się zebrać do kupy po tym, co zobaczyłam. Pomimo, że zobaczyłam, nie uwierzyłam.
Wszystko, co wydarzyło się w tym miasteczku...było boleśnie realne i bliskie. Nie mogłam uwierzyć, że mógł to być tylko miraż. Za moimi powiekami była ciemność, która przypominała mi o barwie oczu małego chłopca oraz Toby'ego. Teraz kiedy skojarzyłam fakty, nie miałam wątpliwości, że te niemal czarne tęczówki należą do jednej, tej samej osoby.
Zdobyłam się na spojrzenie w jego ładną twarz i dwa niby węgielki, które teraz przywodziły mi na myśl pożar; początek nagłego zniszczenia.
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, patrzyłam na niego osłupiała, otumaniona i zmęczona wszystkimi nowościami, których zawsze tak bardzo pragnęłam. Nie wiedziałam, że mogą być, aż tak silne i w ten sposób na mnie oddziaływać. Nie rozumiałam, że możemy sprawić, że wiele miejsc zostanie w podobny sposób zniszczonych, wiele ludzi zabitych. Wcześniej w głowie miałam tylko miłość i cel, którym była władza. Później zdałam sobie sprawę, że myślałam tylko o tym co dotyczyło mnie i Toby'ego. Ale co z ludźmi, którym zdewastowaliśmy lub zdewastujemy życie, bądź z tymi, którym ono może zostać odebrane?
Czy to mogło być właściwą ceną za szczęście pojedynczych istnień?
Odkąd tylko zaczęłam być większym dzieckiem wiedziałam, że niektóre rzeczy nie mają adekwatnych cen do swojej wartości. Mimo to byli tacy co za nimi szaleli i daliby bardzo wiele, by je zyskać na własność.
 Ja oraz Toby staliśmy się pewnego dnia, takim typem ludzi.
Byliśmy niczym zakupoholicy wielkich okazji. Cieszyliśmy się tylko dużymi rzeczami, zasługującymi na cudzy respekt. Nie ważne było to, jakim cudem je zdobywaliśmy, ile osób nie mogło ich dostać w swoje ręce, ile osób mogło się nimi brzydzić. Ważne pozostawało to, czy znajdowały się one w naszym posiadaniu.
-To się wydarzyło. Miałem 8 lat, kiedy czworo mężczyzn wpadło do domu czarodziei nieczystej krwi i zrobiło nieładne zamieszanie. Gdyby nie krzyki nie zorientowałbym się, że cokolwiek się dzieję. Siedziałbym w domu położonym parę uliczek dalej wraz z rodzicami, spędzając w nim czas. Nie związałbym na to, że brakowało w nim ciepła..fundamentu budowli- prychnął, ale mogłam wyczuć nutkę melancholii w jego dźwięcznym głosie- Przez okno zauważyłem obłoczek dymu. Podbiegłem do rodziców, szarpiąc ich za rękawy, próbując zwrócić ich uwagę. Ale oni mnie nie słuchali. Jak zwykle. Uważali mnie za durnego bachora, który był potrzebny tylko po to, żeby został dziedzicem majątku i nazwiska. Pociągnęłam za rękę matkę, wściekała się, ale nie potrafiła oprzeć się mnie. 
W ostatniej chwili ojciec złapał ją za rękę, wychodząc za nami.
Chyba podejrzewał, że możemy chcieć po prostu od niego uciec. Traktował matkę jak szmatę. Bił ją, wrzeszczał na nią, obwiniał za własne niepowodzenia i wyładowywał na niej gniew, który gromadził się pod jego skórą codziennie na nowo. Bo zawsze było coś z czego był niezadowolony.
Nie zareagowałem, nie kazałem mu się odwalić, chociaż nienawidziłem go z całego serca.
Żałuję, że tego nie zrobiłem, za każdym razem. I to straszne, ale myślę, że do takich uczuć zdążyłem się przyzwyczaić. Kiedy biegliśmy obok budynku płonącego dzikim ogniem, jedynym o czym myślałem było wydostanie nas, całej trójki, z centrum tragedii. Nie potrafiłem jako dziecko być kimś okrutnym; wtedy żyła we mnie jeszcze ta niewinność, która z czasem zaczynała powoli zanikać.
Przeprowadziliśmy się do Doliny Godryka. Po jakimś czasie do naszego domu zawitali przyjaciele ojca. Zaczęli opowiadać jak spalili dom tych zdrajców krwi i słuchali ich jęków. Śmieli się. Rechotali, wrzeszczeli...
Tata mimo że był zaskoczony i  urażony tym, że nic nie wiedział o ich zamachu, bez mrugnięcia okiem im wybaczył. A oni nawet nie pomyśleli o tym, by go uratować przed pożarciem przez ogromnego ognistego węża. Potem od nowa zaczęło się to, co ja i mama przeżywaliśmy przez tyle lat, nie potrafiąc sobie pomóc. Nawet z nią nie miałem wspólnego języka. Któregoś dnia, gdy wyszedłem z domu pobawić się z chłopcami w moim wieku matka dowiedziała się, że ojciec wraz z rzeczonymi kumplami napadł na dom rodziny dawniej służącej Czarnemu Panu i dokonał morderstwa na Lucjuszu Malfoyu.
Został aresztowany, a matka popadła w beznadziejną rozpacz mimo że wcale nie układało im się w małżeństwie. Evie i Scorpius nawet nie wiedzą, kim byli napadający. Nie zdają sobie sprawy, jaka wina ciąży na mojej osobie. Nigdy nie poznali dokładnych faktów, dotyczących tej tragedii, bo chcieli jak najszybciej się z nią pogodzić i wymazać ją z pamięci...

Sięgnęłam ręką ku jego twarzy, wodząc palcem po jego policzkach, zarysie ust...
Chciałam móc umniejszyć jego cierpienie, ale wiedziałam, że nie mogę. Choćbym próbowała nie byłabym wstanie udźwignąć jego bólu, nie mogłabym dźwigać czegoś tak ciężkiego i raniącego, a równocześnie tak świetlanego i nostalgicznie pięknego niczym sklepienie nieba podtrzymywane przez Atlasa.
Pragnęłam wiedzieć dlaczego tak naprawdę dąży do władzy nad światem magii i także każe swoim podwładnym włamywać się do domów, szantażując i strasząc innych ludzi. Mój umysł nie potrafił pojąć jego sprzeczności i zawiłości. Głos Toby'ego przeciął moje myśli jak spadająca gwiazda, niosąc ze sobą spełnione pragnienie:
-Był taki nieudolny i naiwny. Nigdy nie udało mu się nawet zostać porządnym złoczyńcom. A ja... zostałem przez niego wychowany. Przez niego jestem, kim jestem. Ale nie zamierzam spocząć na laurach. Zrobię to, co on zaczął tysiąc razy lepiej. Całe moje życie nikt mnie nie docenił. Sprawię, że to zrobią. Dlaczego musiałem przeżyć tyle koszmarów i nie mieć nic z tego wszystkiego? Moja matka z wiekiem ma coraz większe problemy z psychiką. Nie jestem dobry w kontaktach międzyludzkich. Mimo, że dobrze czaruję nauczyciele mnie nie znoszą. Jestem arogancki, wredny, zły i sadystyczny. I na kim mam zamiar się zemścić? Na świecie. To on niszczy ludzi. Dlaczego przez to, że nie potrafię uciec przed wspomnieniami i przeszłością mam zostać nikim? Jak mógłbym być na przykład aurorem ze świadomością, że cząstka zepsucia mojego ojca żyje we mnie i nigdy nie będę kimś wystarczająco dobrym? A nawet jeśli chciałbym spróbować, każdy urzędników zna moje nazwisko i skojarzy je z  ojcem. To piętno, którego nie da się zmazać.
Nigdy nie postawię sam siebie w takiej sytuacji. W sytuacji, w której inni będą patrzeć na mnie jak na nic niewartego wymoczka, syna zdeprawowanego obywatela, który nie potrafił się nad nim zająć. Muszę wyjść na prowadzenie, to dla mnie jedyna szansa. Teraz kiedy rządy sprawują ci dobrzy, wcale nie wiedzie się ludziom tak znakomicie. I tak zdołano napaść na cudzy dom i dopiero po tragedii aresztować sprawców. Jeżeli to wszystko w ten sposób działa...Jakim prawem uważają się za lepszych? Powinni ich wcześniej znaleźć i zamknąć w Azkabanie...- przestał mówić, tak jakby czekał aż mu odpowiem, ale po chwili wziął głęboki wdech, oparł głowę na łokciach i kontynuował-
Zrobiłem porządek na tym cmentarzysku pozostałym po miasteczku. Kiedyś to miejsce było czymś  pięknym i prostym...Jak drzewo genealogiczne łączące wszystkich czarodziei...Okazało się, że szpital znajdujący się za miastem ocalał. To właśnie w nim się znajdujemy. Znalazłem tu głodnych nastolatków, w podartych, spalonych ciuchach. Zaopiekowałem się nimi. Stąd znam Blake'a. To miejsce nazywamy psychiatrykiem, bo mamy świadomość jak bardzo nasza mentalność została... zniweczona przez ogień ..Ten pomysł zdawał się zaskakująco trafny, kiedy go obgadywaliśmy jednego wieczoru.
Gdy skończył mówić, nie zastanawiałam się długo. Samotna łza spłynęła po moim policzku. Rzuciłam  się w jego ramiona.
- Cokolwiek masz zamiar zrobić, zostanę z tobą. Kocham cię Toby, razem z tą zepsutą cząstką. Mówisz, że jesteś zły, ale jesteś moim jedynym światłem...
Wtulił się w moje włosy. Czułam jego przyśpieszony oddech na ramieniu, jakby mój własny. Teraz wiedziałam, co sprawiło, że jest jaki jest. Widziałam jego najciemniejsze wizje w mojej głowie, czułam truciznę żywiącą się jego ciałem, znałam najmroczniejsze sekrety.
Nie było żadnej siły, która mogła mnie od niego odepchnąć.
-Ty moim też.
*

,,Love is clockworks and is cold steel,
Fingers too numb to feel.
Squeeze the handle, blow out the candle
Blindness.''

Promienie słońca wpadające poprzez małe, brudne okno na ostatnim piętrze budynku, natychmiast przerwały mój sen, a wraz z nim moją chwilową nieświadomość. Pragnąłem, by ta odrobina światła przypominająca mi o wolności i bezpieczeństwie nie nękała mnie w biedzie. Nie dawała mi tak wyraźnie do zrozumienia w jak bardzo złym położeniu się znajduję wraz z ludźmi, których kocham, nie uświadamiała, że od tej pory możemy już tylko tracić.
Na nadgarstkach miałem czerwone ślady w miejscach, w których więził je sznur. Powoli zaczynał wyżłabiać krwiste rany, tak jakby moje ciało zaczynało niszczeć wraz z myślami, które starały się rozsadzić mnie od środka. Kręgosłup nie przestawał mnie boleć, ale nie mogłem się poruszyć. Zdawało mi się, jakbym był w bardzo dokładnie zaplanowanym więzieniu; karzącym każdą cząstkę mnie. Nie miałem pojęcia za co. Może rzeczywiście popełniłem jakiś błąd, że takie nieszczęście przypadło mnie i moim bliskim. Może nigdy nie powinni oni stać się moimi bliskimi. Może nie takie relacje powinienem mieć z Tobym. Może powinienem być beznadziejnym czarodziejem i przez to kupić sobie ocalenie drobnego honoru. Ale wszystko już się wydarzyło, a ja nie mogłem nic zmienić tak jak nie mogłem zmienić biegu rzeki. Doszedłem do wniosku, że czas jest istotą podzielną, ale nie zmienną. Można wyróżnić przeszłość zasłaną warstwą mgły, to co jest w obecnej sekundzie, która zaraz minie, bez pozwolenia naszej świadomości oraz przyszłość, która pozostaję nawet w najgorszych wypadkach wielką niewiadomą. Jednak nigdy nie słyszałem, by czas kiedykolwiek się zmienił. Zawsze biegnie w ten sam sposób, choć może ludzie inaczej go mierzą czy odczuwają. Jest bezlitosny jak zimna stal. Nie zwraca uwagi na kłopoty, nie zatrzymuję się, gdy ktoś potrzebuje chwili namysłu...

Gdy w mojej głowie pojawili się Rose z tą swoją naburmuszoną miną, z falami płomiennorudych włosów i drobnymi piegami na ładnej twarzy, Al z tak rzadko znikającym uśmiechem i optymizmem, Evie z mądrym, pełnym ciepła spojrzeniem oraz Nathan z na poły łobuzerskim na poły kpiarskim uśmiechem i cała moja rodzina, która znajdowała się Merlin wie gdzie; poczułem jak to co kiedyś pojawiło się w mojej głowie powraca.
Miłość jest okrutna. Dodaję cierpienia do cierpienia. Przychodzi po cichu, odchodzi z hukiem. Bywa ratunkiem i zgubą. Skrajnością. Bólem. Euforią. Spełnieniem. Życiem... Zaślepieniem.
Kiedy w moich oczach powoli zaczynały zbierać łzy, które starałem się tłumić, choć nigdy nie byłbym w stanie wymazać chcącej się w nich zawrzeć obawy o siebie i swoich bliskich, drzwi do pomieszczenia niespodziewanie się otworzyły. Stał w nich Puckey w za luźnej koszuli i podziurawionych spodniach z szerokim uśmiechem na bladej twarzy, a zanim dwoje osiłków w średnim wieku. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego ludzie mogli uważać, że Śmierciożercy próbują się zemścić. Toby to wszystko ukartował: te przypuszczenia, odsunięcie podejrzeń od niego. Wszystko było sprawką jego starannie obmyślonego planu. On wiedział jak się kim posłużyć, by osiągnąć to czego pragnął. Obiecał im dojście do władzy, a oni stali się jego sługusami, takimi jakimi byli dla Voldemorta, w tamtym momencie to stało się dla mnie klarowne. Niestety tego rodzaju wiedza może być jedynie użyteczna przed katastrofą. Jednak mało kto otrzymują ją podaną w takiej postaci.
-Jak się spało, skowroneczku?- spytał widocznie rozbawiony.
Kiedy odpowiedziałem mu jedynie pogardliwą miną zbliżył się płynnym, powolnym krokiem w moją stronę.
Obszedł krzesło, a potem pochylił się nade mną, opierając się.
-Nie za dobrze, co? Jakby tylko dało się jakoś tego uniknąć..Ach, tak! Da się..I dobrze wiesz jak, Scorpiusie, wiesz jak- mówił tym swoim irytującym, opanowanym głosem, z każdym słowem coraz bardziej się nade mną pochylając, jakby naprawdę myślał, że jestem aż tak słaby i egoistyczny, by mu ulec.
Nic nie odpowiedziałem, jedynie ostentacyjnie splunąłem mu prosto w twarz, kiedy ona znalazła się tuż przed moją.
Spodziewałem się, że od razu pożałuję tego  satysfakcjonującego ruchu, ale on najpierw roześmiał się i wymamrotał poprzez rozbawienie:
-Ja bym tego na twoim miejscu nie robił.
Zanim zdążyłem się na to przygotować wyciągnął pięść i z impetem uderzył mnie prosto w twarz, zupełnie tak samo jak na korytarzu w Hogwarcie, tyle, że tym razem nie miałem już żadnych szans do walki czy ucieczki.
Od razu poczułem pulsujący ból, który jeszcze bardziej rozpalał moją nienawiść do jego osoby. Przełknąłem ślinę, starając się odnaleźć odwagę i niezachwianą pewność siebie. Może torturowanie ludzi nie było honorowe, ale umiejętność poświęcenia się i zachowania silnej woli już tak.
-Proszę, uderz mnie. I tak mnie do niczego nie zdołasz przekonać, Puckey- powiedziałem, podkreślając swoje słowa kiwnięciem głową.
Znowu usłyszałem ten dźwięk, który działał na mnie jak kurtyna na byka- jego okropny rechot. Poklepał mnie otwartą dłonią po czerwonym od uderzenia policzku i powiedział kpiarskim tonem:
-Malfoy, jak ty nic nie rozumiesz. Daję ci wybór, bardzo prosty zresztą. Albo dobrowolnie się do nas dołączysz i dogadamy się, co do warunków współpracy i twoich przywilejów albo chociaż to obciążające i kłopotliwe rzucimy na ciebie Imperiusa.
-Czy będziesz tego chciał czy nie, staniesz po naszej stronie, bo cię potrzebujemy. Ale jeśli zrobisz to dobrowolnie możesz wiele zyskać. Świadomość, sławę, karierę...Bezpieczeństwo bliskich.
Zaszedł mnie od tyłu i oparł się o moje ramiona, po czym znów zaczął się bawić ze mną w swoją chorą grę, polegającą na przeciągnięciu mnie na ciemną stronę. Nie chciałem, żeby mnie dotykał. Brzydziłem się nim; jego postawą, poglądami, zachowaniem. Był  typem człowieka, którego miałem nadzieję nigdy nie poznać. Los niestety nie był dla mnie łaskawy. Skrzywiłem się na ile pozwalały mi na to sznury, wiążące moje ciało.
-A Rose? Rosie, tak na nią mówicie? Co z nią?
-Ona nie zgodziłaby się na takie bezpieczeństwo. Nie takim kosztem.- usprawiedliwiłem się, chociaż te słowa z trudem przeszły przez gardło.
Zaczynałem czuć się bezsilny i rozdarty pomiędzy strachem, co mogę zrobić, nie mając kontroli nad swoim zachowaniem, a obawą przed staniem się z własnej woli jednym z nich.
-A słyszałeś jak płakała? Przez całą drogę do ciemnej, śmierdzącej piwnicy.. Wleczona przez własnego ojca...
-Jego też zaczarowaliście, tak?- spytałem z obrzydzeniem.
- Sam sobie na to pytanie odpowiedz. Jak myślisz? A może uważasz, że nie, tylko nie chcesz takiej myśli do siebie dopuścić? Wiesz, miłość potrafi być ślepa. Ty kochasz Rosie, ona kocha jego- błędne koło cierpienia- mówił niedbałym, prowokującym tonem.
Nie chciałem dać mu się podpuścić jeszcze raz; on z tego czerpał przyjemność, a ja tylko zwiększałem ból przed tym, co nieuniknione. Kompletnie bez sensu.
-Nie w tym przypadku. Ronald Weasley to dobry człowiek. I nie waż się nawet używać imienia Rosie.
Po raz kolejny był szybszy od moich zmysłów. Nim w ogóle zorientowałem się o co chodzi poczułem kolejne uderzenie, tym razem w brzuch. Chciałem się zwinąć w kłębek, ale byłem zmuszony siedzieć prosto. Zacisnąłem zęby. Pomyślałem, że mimo wszystko dobrze, że dostałem akurat za nią, za moją miłość do niej. W mojej głowie była ona punktem, który nie mógł zniknąć; jakby stała się cząstką mnie, której nie da się wyperswadować. Zaślepiała mi oczy swoim dawnym blaskiem, nie pozwalając nawet myśleć o innym postępowaniu, być może korzystniejszym dla nas obojga. Nie potrafiłem. Nie potrafiłem zrobić czegoś czym ona mogła się brzydzić, czegoś upodobniającego mnie do Puckeya i Lily; choćby miało to być jedyną drogą do wolności.
-Pierwsza zasada- ja tu rządzę. Mówią, że jesteś taki bystry, a jeszcze tego nie zrozumiałeś- warknął, jeszcze raz uderzając mnie w twarz.
Uświadomiłem sobie, że z nosa wypływa mi ciepła strużka krwi. Wiedziałem, że żarty się skończyły.
Mimo wszystko nie potrafiłem przestać być dla niego opryskliwym; gniew przeważał nad zdrowym rozsądkiem.
-Na pewno jak mnie pobijesz to przejdę na twoją stronę. To zrobiłeś Lily? Czy masz też inne techniki przekonywania?
Machinalnie sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął różdżkę. Nie ugodziło mnie, jednak żadne zaklęcie. Poczułem jak liny wokół moich rąk się rozluźniają. Po chwili pociągnął mnie za koszulę, stawiając na nogi.
Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi tchu. Myślałem o ucieczce, chociaż wiedziałem o tym, że nie mogła być ona możliwa. Wszędzie było mnóstwo ludzi Puckeya, drzwi były zamknięte, okna nie miały klamek, a teleportację z pewnością uniemożliwili. Poza tym praktycznie nie czułem nóg.
Oddychał pośpiesznie, jego silna ręka trzymała mnie w pułapce.
Nagle pociągnął mnie z całej siły, przepychając się przez przejście gdzie stało dwoje mężczyzn i powalając mnie na podłogę w holu. Przytrzymywał mnie dłońmi tak, że mimo, iż próbowałem i mimo tego, że byłem dość silny przez grę w Quiditcha, nie mogłem się podnieść. Wtedy wpadłem na pomysł.
Machnąłem nogą, co sprawiło, że Puckey zrobił koziołka na pierwszy stopień schodów. Kiedy stwierdziłem, że szybko nie wstanie i już miałem zamiar uciekać, poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łydki. Toby przewrócił mnie obok siebie, popychając z całej siły wzdłuż schodów. Krzyknął coś do sługusów, ale ja już tego nie słyszałem. Moje ciało skupiało się na odbieraniu bolesnych bodźców, spowodowanych upadkiem. To trwało tak krótko, a wydawało mi się jakby nigdy nie miało się skończyć. Jakbym utknął w bolesnej wersji kołowrotka dla chomika. Gdy cały poobijany i zmęczony spadłem na płaską powierzchnię poczułem jak para, wstrętnych łapsk dobiera się do mojego ciała i gdzieś mnie wlecze. Już nie protestowałem, nie wyrywałem się. Nie miałem siły, byłem wyczerpany i skatowany.
Moje przerażenie zaczęło się potęgować, ale wiedziałem, że to co za chwilę może się stać jest tylko i wyłącznie winą mojej buntowniczej postawy.

,,A little death
Without mourning
No call
And no warning
Baby...a dangerous idea
That almost makes sense''

Przez całą drogę miałem zamknięte oczy, pozwalając im na zawleczenie mnie gdziekolwiek tylko pragną. Powoli zaczynało mi być wszystko jedno co się ze mną stanie; w moim wnętrzu była metaforyczna pustka, której nie mogłem już wypełnić obrazami sprzed lat.
Gdy jednak dotarliśmy do celu, otworzyłem powieki, a widok, który zastałem był równocześnie najpiękniejszym i najokropniejszym w całym moim życiu.
Przy długim stole siedzieli moi znajomi, Rose, Albus, Nathan, Evie, Chloe, a nawet Laura Macmillan i Chris Craven. W tej jednej chwili moje wnętrze napełniła radość z powodu zobaczenia znajomych twarzy oraz smutek, który myślałem, że zdążył już mnie doprowadzić do stanu braku czucia.
Ich twarze były pokryte zadrapaniami, siniakami i brudem. Wszyscy wyglądali tak poważnie i smutno, że od razu zapomniałem, jacy byli w Hogwarcie. Pełni życia i nadziei. Nawet nie potrafiłem sobie wcześniej wyobrazić jak bardzo może boleć serce.
Mimo, że przeraził mnie ich wygląd, cieszyłem się, że są cali i w miarę spokojnie spożywają upragnione śniadanie.
Mój wzrok zawiesił się jednak na Rose, na jej ponurym, niewyspanym obliczu, które przecinała pojedyncza świeża rana. Chciałem móc wyciągnąć w jej stronę ramię, by się w nie wypłakała, chciałem poczuć jej ciepło. Zamiast tego Puckey popchnął mnie na miejsce obok Inez, a sam usiadł z mojej drugiej strony.
Niepewnie sięgnąłem po chleb leżący w koszyku, głód nie pozwalał mi na odmówienie sobie tej przyjemności. Ręka niemal mi drżała, choć starałem się nad nią panować. Czułem spojrzenia towarzyszy Puckeya. Żerowali na mnie jak hieny.
Wiedzieli, jaki jestem słaby. Pośród ludzi, których kocham i tego co niezbędne mi do życia, pokarmu. Ile mógłbym wytrzymać bez niego?
-Teraz się namyśliliście?- spytała Inez.
Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Odpaliła jednego od różdżki, zaciągnęła się, dmuchnęła dymem i uśmiechnęła, ukazując perfekcyjne zęby. Zmierzyła mnie ubawionym wzrokiem, następnie wyciągnęła w moją stronę paczkę. Udałem, że tego nie zauważyłem. Miałem wrażenie, że coś w środku mnie pękło bez powrotu i bez ostrzeżenia. Jakbym doszczętnie skasował  wiarę w to, czym kiedyś była, a już tym bardziej w to, czym była obecnie.
Wiedziałem, że miłość, którą ją kiedyś obdarzyłem miała dla wielu dużo większe znaczenie niż dawniej przypuszczałem. Ale nie rozumiałem jak w taki sposób mogła ona działać.
Nie mogąc przełknąć żadnego jedzenia, mimo paraliżującego mnie wycieńczenia, mój wzrok znów powędrował do Rose. Jakby moja dusza podświadomie ciągnęła do niej, nawet, gdy dotknęła ją beznadzieja i uleciała wszelka nadzieja. Kiedy spoglądałem na moją miłość, w głowie pojawiało mi się coś na kształt myśli, że jednak zrobiłem pewną rzecz, która mogła mieć jakiś sens. Pokochałem ją, dałem jej swoją miłość. Nadałem barw jej życiu. Niestety to działanie sprowadzało się do nielogicznego zakończenia, niepasującego do całości.
- Jedzcie, co tak siedzicie? A może coś wam nie odpowiada, co? To nie Hogwart, gdzie macie całe misy pysznego jedzenia, soczystego, tłustego mięsa, typowych angielskich przysmaków, jakie mama dawała wam w domu. No i te desery...Jak nieuchwytny kawałek nieba...-Inez droczyła się z nami, dopełniając tym swoje samozadowolenie.
Widziałem spięte twarze porwanych. Usta Evie tworzyły wąską, zaciętą kreskę. Oczy Nathana były rozbiegane, ale jego typowa mimika zniknęła, jakby nigdy nie była jego znakiem rozpoznawczym. Widziałem, że nie sięgnęli po nic, co stało na stole. Zrobiłem to tylko ja, chociaż i tak nic nie przełknąłem. Mimo wszystko zrobiło mi się wstyd.
Spojrzałem się na Ala, jedną ręką obejmującego Chloe, wtulającą się w jego tors. Ten widok sprawił, że miałem ochotę sam sobie zadać ból, żeby przełożyć cierpienie psychiczne na fizyczność. Ich smutne oczy dały wgląd mojej pustej duszy na to, że wszyscy czujemy to samo. Że na miejscu, na którym siedzą oni, mógłbym siedzieć ja z Rosie lub Nathan z Evie.
Niestety tak jak rozumiałem, co mogą czuć inni, co się dzieję ze mną i z moim życiem, tak nie potrafiłem znaleźć drogi ucieczki, wymyślić planu ratunku.
Myślałem, że ta chwila będzie trwać wiecznie, udręka się nie skończy, jakby ktoś zatrzymał film, wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Ale w tamtym momencie stało się coś zupełnie niespodziewanego. Spojrzenia wszystkich, pełne smutku, wrogości, a niektórych szczerej radości, padły na wstającą Macmillan. Miałem wrażenie jakby wykonała tą czynność w zwolnionym tempie. Siedzący obok niej Chris bardzo powoli, ostrożnie i z wahaniem złapał ją za przedramię. Jego zachowanie sprawiło, że moje poczucie realności było jeszcze bardziej znikome. Zdałem sobie sprawę, że czas znowu płata mi mało zabawne figle; że w rzeczywistości wcale się nie zmienił, tylko stwarza iluzyjne poczucie swojej inności.
Mimo, że czas zdawał się zwolnić moje myśli pozostawały na takich samych obrotach jak zwykle.
Jednak nauczyłem się ostatnio dostrzegać pewną rzecz, bo sam ją otrzymałem. Ciemne oczy Chrisa spotkały te Laury; z rozmazanym makijażem wyglądające jeszcze bardziej wyniośle i arystokratycznie niż zwykle. Ale coś w jej spojrzeniu zdawało się łamać, jakby zaraz miała zrobić rzecz jeszcze bardziej niespodziewaną niż powstanie podczas rozmowy o przejściu na stronę porywaczy.
Dostrzegłem niepewny wyraz twarzy Cravena, jakby obawiał się co dziewczyna pragnie zrobić. Jego wzrok nie był karcący, nie upominał. Był przepełniony troską, jaką nie spodziewałbym się, że mógłby obdarzyć kogoś takiego jak Laura Macmillan, arogancka Krukonka, dążąca do sukcesu i uwielbienia, łamiąca serca i wyciskająca łzy. Taką jaką była nam znana.
Między tym dwojgiem można było wyczuć swoistą więź, miłość. Ta myśl uderzyła mnie jak piorun, w końcu uświadamiając mi złożoność ludzkich uczuć i paradoksalność, którą powinienem zauważyć patrząc na wszystkich, którzy znajdowali się w tym pokoju. Na Puckeya i Lily zasiadającą po drugiej stronie stołu, na Nathana i Evie, nawet Ala i Chloe, którzy także mogliby być postrzegani jako osoby zupełnie do siebie nie pasujące, nie mogące się przyciągać jak dwa magnesy. I wreszcie zrozumiałem, że to samo tyczy się mnie i Rose. Wszyscy padliśmy ofiarą bezlitosnej, absurdalnej miłości i jeszcze bylibyśmy w stanie jej podziękować, gdyby to uczucie mogło się zmaterializować.
Mógłbym przysiąc, że usta Laury zadrżały, zanim sięgnęła ręką ku dłoni Chrisa.
Na chwilę spotkały się, ale po chwili rozłączyły, przerywając cienką nić porozumienia i zaufania, ciepła, wspomnień i żaru, która musiała panować między nimi. Nieodwracalnie okaleczyli stan, w którym się znajdowali.
-Zdecydowałam się- jej głos był stanowczy, broda uniesiona do góry, wzrok poważny- Zostanę jedną z was...dobrowolnie.

,, Love is drowning in a deep well,
All the secrets, and nobody else to tell.
Take the money, why don't honey?

Blindness.''
*U2-Love is Blindness

15 komentarzy:

  1. Wow! To jest świetne <3 Nie wiem, co napisać, jestem kiepska w pisaniu komentarzy ;/ Ale baaardzo podoba mi się ten rozdział. Już nie wiem, co sądzić o Toby'm. Z jednej strony mu współczuję tego, co przeszedł, a z drugiej nienawidzę go, że więzi Score'a , Rose i innych. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i pozdrawiam serdecznie :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaniemówiłam :D Genialny. Świetne pomysły masz, ja bym nic sensownego nie wymyśliła. Czekam na więcej :) Weny życzę :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. O Jezu!!!
    Chciałabym przeklnać ale to nieeleganckie. Jesteś wielka !!!!!
    ;-*-Specjalny znaczek,wyjasnie Ci przy mojej nastepnej notce.
    Layls

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale długi
    Świetny
    Megaaaaaa
    Czekam z niecierpliwością n
    na next
    Pozdrawiam
    Aqua
    Zapraszam na 14 ;) http://aquasenshi.blogspot.com/2014/05/rozdzia-14.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytanie zajęło mi 4 dni (bo sesja za pasem i czasu nie ma) i już nie pamiętam początku rozdziału... Podobał mi się pomysł próby pozwolenia poznania siebie poprzez wspomnienie w myślodsiewni.
    Pozdrawiam,
    Bevin

    OdpowiedzUsuń
  6. Jejuuuuu. Zajrzałam tu bo zostawiłaś w spamowniku adres bloga. Pierwsze rozdziały nie urzekły mnie ale czytałam dalej. Nie zawiodłam się, piszesz z każdym rozdziałem, lepiej i naprawdę mnie to zaciekawiło. Jeśli to nie będzie problem proszę o powiadamianie mnie o kolejnych rozdziałach na blogu: http://zaslugujesz-na-szczescie.blogspot.com/
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Brak mi słów. Trafiłam na twojego bloga przypadkowo, z początku nie byłam przekonana ale im dalej tym lepiej! ♥ Dziewczyno masz niesamowity talent, przeczytałam wszystko przez całą noc, oczywiści nie żałuję. :) Twoje opowiadanie wyróżnia się na tle innych, idealnie stonowane, zarazem słodkie i ostre! Jednak chciałabym żebyś bardziej brutalnie ukazała to wszystko. Opisy są cudowne, ale liczę na jakąś scenę Scorose wychodzącą poza namiętne pocałunki (mam nadzieję że domyslasz się o co chodzi^^). Mogłabym czytać to opowiadanie bez końca, pozdrawiam Cię cieplutko i życzę weny, twoja wierna fanka - Annabeth ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O jejku, bardzo dziękuję <3. Tak, rozumiem o co ci chodzi. Oczywiście mogłabym spróbować ciut brutalniej to ukazać, ale nie mam pojęcia jakby to mi wyszło xD. Na pewno jednak wezmę pod uwagę twoją opinię :)).

      Usuń
  8. Masakrycznie długi rozdział - za długi jak dla mnie.
    Nie lubię Tobiego. Co za facet!
    Dzisiaj nie mam niestety czasu na porządny komentarz. Dopiero wróciłam z projektu, a tu rozdzina się zjeżdża, ale chciałam, jak najszybciej skomentować Twojego bloga :)
    Pozdrawiam!
    Amy :)

    Byłoby mi bardzo milo, gdybyś do mnie zajrzała :)
    http://melodie-serc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  9. ......................................................
    Kocham to<333333333
    Nawet mnie nie stać na coś bardziej konstruktywnego! I jeszcze rozdział dla mnie.
    Aaaaa, pięknie jest. Nie ważne co reszta mówi o Tobym, to jest mój upadły anioł, taaak. Lubię zeschizowanych.
    Ok, zachowuję się jak psychopata, bywa.
    Rozdział ubóstwiam, kocham każdą twoją postać z osobna. Cud i miód, nic więcej rzec nie mogę.
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  10. Rozdział jest po prostu boski idealny !
    Po prostu brakuje mi słów na opisanie tego jak ten rozdział jest zajebisty !
    Pisz taj dalej!
    Opowiadanie strasznie wciąga o czekam na następny rozdział!
    Po prostu ZAJEBIŚCIE PISZESZ <3

    OdpowiedzUsuń
  11. Czekam na nn cudowny blog! ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡♡

    OdpowiedzUsuń
  12. świetny rozdział! niezły język!

    weronikarudnicka.pl

    OdpowiedzUsuń
  13. Odpowiedzi
    1. Jutro planuję się wziąć za pisanie nowego rozdziału, więc w przeciągu następnego tygodnia na pewno :). Przepraszam, że tak późno, ale koniec roku się zbliża, a teraz jeszcze się zaziębiłam..

      Usuń