poniedziałek, 23 czerwca 2014

Rozdział 23

Rose

Słowa Laury zapoczątkowały szalony bieg zdarzeń. Zupełnie, jakby były zapałką podpalającą kanister benzyny, który w wyniku tej drobnej siły pozostawia jedynie zgliszcza. Tam gdzie wcześniej było coś solidnie zbudowanego ludzkimi rękoma, nie było już niczego oprócz mgły wspomnienia.
Ktoś, kto spoglądał na płomienie przez inną parę lornetek czuł niesubtelną, okrutną satysfakcję. Wszystko zdawało się migać przed mymi oczyma, miałam wrażenie, jakby jakaś siła nie chciała bym  to widziała. Pragnęła uśmierzyć mój ból, ale nie mogła znaleść lekarstwa. Może to był Bóg,a może tylko ja; tak strasznie bałam się, że nieświadomie zaczęłam uciekać od otaczającej mnie rzeczywistości. Myślałam, że oglądam spektakl w obcym języku- widziałam pewne obrazy w żywszych barwach niż resztę, ale nie potrafiłam zrozumieć ich przyczyny, nie miały dłużej dla mnie znaczenia. Przy ścianie stał Toby- gdy lekko przechylił głowę ujrzałam dziewczynę prawie do mnie nie podobną, jednak widocznie ze mną spokrewnioną. Czułam, że już ich kiedyś obserwowałam, że to jakieś cholerne deja vu, ale paraliżujący mnie szok nie pozwalał myślom dotrzeć do odpowiednich narządów i spowodować jakiegokolwiek bodźca. Całował ją, nie w ten delikatny sposób, już nawet nie w ten namiętny, intymny, na który aż chciałoby się patrzeć, ale ma się przeświadczenie, że byłoby to niewłaściwe. Nie. W jego pośpiesznych ruchach znajdowała się nie kropla a zanieczyszczony ocean szaleństwa, pożądania, głodu i wariackiej euforii. Jego ręce błądziły po jej drobnym, bladym ciele, jakby to co czynił było przyjemnością, która miała spłynąć na jego zbolałe serce. Wkładał je pod jej bluzkę, spódnicę, ustami tworzył niestaranne, byle jakie ścieżki na niej- jakby właśnie to było tym, na co go stać i tym, co ona pragnie i kocha. Lily zdawała się wpadać w jego objęcia, z coraz większą siłą, gdy on zwiększał siłę swoich ,,pieszczot''. Wyjątkowo okrutnie na siebie oddziaływali. Widziałam ich, ale nie wierzyłam własnym oczom.Jej nogi owinęły się wokół niego, on dzierżył ją bezbronną w ramionach jak nagrodę za występki. Jej śmiech, perlisty śmiech, z drugiej strony pomieszczenia inny- wszystkie te dźwięki świszczały mi w uszach, jak nieznośne owady, sprawiając, że miałam ochotę sama szarpać się w swojej bezradności. 

Usta Inez wykrzywione były w uśmiechu mogącym wydawać się komuś obcemu tak idealnym, że aż sztucznym; dla mnie był jedynie paskudnym grymasem. Papieros, który ówcześnie paliła po słowach Macmillan opadł na poobijany talerz, a ona sama wirowała w ramionach Blake'a zmysłowo ruszając swoim ciałem. Jej włosy wiły się falami po ramionach i plecach w sposób, którego zazdrościłaby nie jedna dziewczyna. Spojrzenie pustych oczu skierowane na punkt ponad moją głową, który wiedziałam, że miał na imię Scorpius bez obracania głowy w jego stronę.
Słyszałam też wrzaski kontrastujące z wszechobecnymi dźwiękami odczuwania radości.
Chris Craven. Jego wzburzenie było silne jak fala podczas przypływu. Znaczenie jego słów było dla mnie obce, ale jego mimika dawała mi dodatkowo do zrozumienia w jak gównianym położeniu się znajdowaliśmy.
Nagle znikąd obok niego pojawiło się paru groźnie wyglądających mężczyzn, w ciemnych ciuchach i sygnetach ukazujących arystokratyczne pochodzenie. Doskoczyli do niego i swoja aurą oraz siłą fizyczną przysłonili jego manifestację, jego akt rozpaczy i buntu. Wtedy stało się coś dziwnego. Scorpius niespodziewanie wstał i odciągnął jednego z tych facetów będących na posyłki Puckeya, a następnie uderzył go pięścią w twarz. Mężczyzna nie spodziewający się ataku osunął się na ziemię z czerwoną plamą na bladej twarzy. Do Scorpiusa doskoczyło dwóch innych facetów. Jednego z nich zdzielił kopniakiem, ale drugi pociągnął go za włosy i rzucił przed siebie. Niefortunnie upadł prosto pod nogami Lily. Dziewczyna obróciła się w zwolnionym tempie, a jej usta uformowały się w wyrażające zdziwienie ,,O''.  

I właśnie wtedy moje ciało w jakiś chory sposób się odblokowało, mój mózg przetworzył w końcu potrzebne informacje i zerwałam się z krzesła. Chciałam podbiec do leżącego Malfoya, ale czyjeś
ręce złapały mnie od tyłu, powstrzymując od zrobienia kolejnych kroków. Dla mnie ten czyn wydawał się bardziej popchnięciem w przepaść niż wycofaniem- paradoks tej myśli rozprzestrzeniającej się po mojej głowie nie dawał mi spokoju.
Toby podniósł wzrok znad mojej kuzynki i wlepił swoje ciemne, bezdenne oczy w Ślizgona leżącego pod jego stopami. Przeniósł swoje spojrzenie na mnie. Mrugnął niezauważalnie i przycisnął butem tułów Scorpiusa.
-Zdaję się, że nasze opóźnione dzieciaczki nie zrozumiały przekazu. Ignacio, znajdź jakiś pokój pannie Macmillan, a tymi tu się ładnie zajmiemy.
Moje oczy odnalazły zdrajczynię; była roztrzęsiona. Nawet w tamtej sytuacji miałam wrażenie, jakby objęła mnie pogardliwym, wywyższającym się spojrzeniem, mimo że była skupiona na tym, co powiedział Toby.
-Myślałam, że jak stanę po waszej stronie to nic im nie zrobisz!- krzyknęła, potrząsając czarnymi włosami.
Jej głos był lekko schrypnięty i niepewny, ale wciąż nie pozostawiał bez ciarek.
Z gardła ciemnowłosego chłopaka wydobył się kpiarski śmiech.
-Jaka łatwowierna! A myślałem, że jesteś jedną z rozsądniejszych osób z tej całej bandy.
- Ty chu..
-Czy to znaczy, że nie dołączysz do nas dobrowolnie? Na twoim miejscu porządnie bym się zastanowił, skarbie. Przecież chcemy tego samego; być docenieni, olśniewający i obsypywani hołdami od tego plebsu. Halo, pytam cię! Czy coś, cokolwiek moja droga, się zmieniło?
Pokręciła opuszczoną głową, po chwili wyprostowała się jak idealnie założona struna i odrzekła:
-Nic, Puckey. Przecież...nie od dzisiaj mnie znasz, co nie?- odpowiedziała i rzuciwszy spojrzeniem wokoło podeszła do grupy Byłych Śmierciożerców i częstując się cygarem od jednego podstarzałego, umięśnionego faceta z bródką, wyszła z pomieszczenia za paroma z nich. Nie oglądała się za siebie, pozostawiła po sobie unoszący się dym, jakby swoją osobą udało jej się podpalić nawet atmosferę.
Tak jak w śmierdzącej, ciemnej piwnicy cisza zaczęła wkradać się pomiędzy moje organy, wlatując przez uszy i sprawiając mi ból w klatce piersiowej. Miałam wrażenie, że zaraz rozsypię się na kawałki, gdy patrzyłam w srebrzyste oczy Scorpiusa wołające o pomoc, której nie mogłam mu zapewnić. Wiedziałam co powinnam zrobić, by nas ocalić, wiedziałam, że cokolwiek zrobię, w którąkolwiek stronę pójdę on zmierzy za mną, bo miał ten swój porąbany system wartości i honoru. Mógłby pluć na mnie jak na najgorszego wroga przez resztę życia, ale w tym momencie by tego nie zrobił. Nurkował zbyt szybko i głęboko, a potem by się wybić potrzebował mocnego odbicia się od dna. Zupełnie jak ja.

Tajemnicze ręce, które mnie przytrzymywały okazały się należeć do Inez. Złapała mnie boleśnie za włosy i zmusiła do spojrzenia się na nią. Na jej twarzy malowała się zastygła satysfakcja, zamieniona w przerażająco pewny spokój. Zanim zdążyłam zareagować wolną dłonią przeorała już wtedy wyjątkowo paskudną ranę na moim policzku zadaną mi przez własnego ojca. Poczułam się, jakby rozdrapując starą ranę, otwierała ponownie osiadłe w moim mózgu wspomnienie, bardzo wolno gojącą się rysę na moim sercu. Kiedy udało mi się przezwyciężyć łzy i delikatnie otworzyć oczy, ujrzałam próbującego się wyrwać w moją stronę Scorpiusa, powstrzymywanego przez Toby'ego i Blake'a mocnymi uderzeniami, od których zaczynał tragicznie jęczeć i krztusić się. Pisnęłam z przerażenia. Wtedy Arnaud obróciła z całej siły moją głowę ku stołowi, który był pierwszą fazą szantażu tamtego dnia. Pozwoliła mi ujrzeć Byłych Śmierciożerców, każdego z nich obejmującego szyję jednej z drogich mi osób: Albusa, Chloe, Evie, Nathana...Zdałam sobie sprawę, że nawet Chris, którego zdołali uspokoić w podobny sposób, co Scorpiusa, nie jest mi obojętny.
Ale jak mogłam ratować ich ze świadomością, że w zapłatę za tą nagrodę będę musiała poświęcić wielu innych, obcych mi ludzi, z którymi nie łączyła mnie żadna historia, żadna więź, która byłaby jak drut rażący prądem moje sumienie? Musieliby być gotowi na to samo. Jakimi ludźmi byśmy się stali?

Inez popchnęła mnie na podłogę. Upadłam podpierając się w ostatniej chwili na dłoniach. Poczułam boleśnie startą skórę. W tej samej chwili słudzy Puckeya wywrócili z krzeseł ,,gości'' tego obumarłego miejsca i zaczęli ich katować w sposób jakiego nigdy nie spodziewałabym się po czarodziejach. Kiedy myśl o ich okrucieństwie pojawiła się w mojej głowie, Toby jakby przenikając mnie na wskroś, wyjął różdżkę z sadystycznym uśmieszkiem na twarzy i mruknął pod nosem jedno słowo- Crucio.
Kiedy zaklęcie ugodziło w Scorpiusa poczułam uderzenie innego w moje plecy. Zaczęłam się wić w udręce tortury, a moje oczy raz po raz odnajdywały te Malfoya. Gdy jego szare tęczówki błyszczały od nieprzelanych łez, ich barwa zmieniała się na niemal błękitne jak niebo, którego tak dawno nie widzieliśmy, jak sklepienie nad rajem, znajdującym się gdzieś tam ponad nami. Z tej sielanki zdawałam się przenikać do piekła, gdy moje spojrzenie padało na krew, spowijającą jęczących przyjaciół. Evie leżała pod ciężarem jakiegoś osiłka, a z jej twarzy lały się łzy. Powoli jak spływały po jej policzkach barwiły się na czerwono. Kolejny cios pięści, kolejny cios zaklęcia. I coś nie do pomyślenia. Toby zostawiający w spokoju Malfoya, biegnący i zatrzymujący się w połowie drogi, pokazuje gestem do swoich sług, by przestali z oczami wlepionymi w Nott. Czarne jak otchłań tęczówki spotkały te ciepłe, czekoladowe, a potem zerwały ze sobą połączenie poprzez wyjście Puckeya z pomieszczenia. W ślad za nim poszła Lily, mogłam dosłyszeć jej zraniony głos dobiegający z korytarza: ,,Widziałam jak wciąż na nią patrzysz.''
Poczułam szpony wbijające się w moje ramię i zostałam w końcu wyprowadzona z pokoju. Wiedziałam, że będzie mnie nawiedzał po nocach, podczas snu w ciemnej, powoli niszczejącej piwnicy lub na zatęchłym poddaszu.
Scorpius

Leżałem, oddychając ciężko, moje serce biło jak szalone, jakby zmieniło się w mały dzwoneczek nękany przez wiatr. W jego okolicy, na mojej klatce piersiowej leżała Rose, z szczelnie zamkniętymi oczami, jakby nie mogła pozbyć się jakichś obrazów spod swoich powiek, ale bała się też je otworzyć i spojrzeć na mnie. Cała nasza siódemka została skatowana i wrzucona do jednego pomieszczenia. Wiedziałem, co nasi porywacze chcieli przez to osiągnąć. Liczyli, że dobre serca nie będą w stanie przemienić się w kamień, gdy przed naszymi oczyma znajdą się poranione, kochane przez nas twarze. Że nareszcie dotrze do nas, które wyjście jest tym jedynym z pozytywnych zakończeń.
My jednak wciąż zdawaliśmy się być na nie ślepi, jakby ktoś osłonił scenę kurtyną, a nas poniewierał strach przed tym, co znajdowało za nią. To co nowe, nieznane i niepewne nie chciało się pomieścić w naszych głowach.
Patrzyłem się w sufit, chcąc uciec od szalejących barw życia do spokoju, ciągłości czegoś za czym tęskniłem. Pierwszy raz w życiu poczułem, że mógłbym żyć, nigdy nie wychylając się znad swojego fotela przy kominku, nigdy już nie pójść na imprezę i nie słyszeć o otaczającym mnie świecie. Ta myśl wręcz wydawała mi się boską, piękną wizją nie do spełnienia. Nawet nie poczułem, upajając się nią, jak Rose delikatnie podniosła głowę i oparła się dłońmi o mój tors. Jej smutne oczy niczym spokojny podmuch wiatru spowijały mnie, nieświadomie służąc mi za przypomnienie, co bym stracił, gdybym mógł być tchórzem-farciarzem.

Chciałem wyciągnąć dłoń ku jej świeżej ranie, przecinającej policzek. Gdy na nią patrzyłem wzbierał we mnie gniew, tłumiony przez narastające uczucie troski. Kiedy rzeczywiście sięgnąłem ręką w jej stronę, złapała mnie za nadgarstek prawie tak delikatnie, że wcale bym nie poczuł jej dotyku, gdybym miał zamknięte oczy.
-Co chcesz zrobić?- spytała poważnym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Potrząsnąłem głową ze zdziwienia tym, co wyszło z jej ust i odpowiedziałem powoli:
-Nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie jesteś Lily, a ja nie jestem Toby'm.
- Nie to miałam na myśli.
Kiedy usłyszałem te słowa, odetchnąłem. Bałem się, że przez to, że dorastała z Lily czuła, że i w niej tkwi brudna cząstka, a wszyscy którzy ją otaczają są lustrzanym odbiciem wszystkich tych, którzy otaczają Lily. Obawiałem się, że wiedząc, że mam mnóstwo wad i popełniłem kiedyś wiele podobnych błędów do Puckeya, przestanie mi ufać, wierząc, że mogę stać się kimś jak on. Ale przecież mimo wszystko była przy mnie, nie uciekała ode mnie. Może myśleć, że to jest to co właśnie powinna zrobić, mówił głos w mojej głowie, może wcale nie ufa ci tak jak wcześniej. Może już nic nie wie zupełnie jak ty.
-Poddamy się? Co innego możemy zrobić? Co ty..chcesz zrobić?- pytała półszeptem, gubiąc się we własnych słowach, jakby wątki w jej głowie mieszały się, łączyły i przecinały, tworząc nielogiczną całość.
Milczałem. Nie miałem pojęcia. Nigdy nie miałem problemów z podejmowaniem decyzji, najwyżej okazywały się one niesłuszne. A teraz moje zdecydowanie, zacięcie kapitana Quiditcha, przyjaciela znanego prefekta naczelnego wyparowało jak powietrze z przekutego balona.
-Zrobię cokolwiek, co zrobisz ty. To, co o mnie myślisz jest dla mnie najważniejsze...Nie obchodzi mnie nic innego, Rosie.
Moje wyznanie osiągnęło nie zamierzony przeze mnie efekt. Dziewczyna pokręciła przecząco głową z miną beznadziei. I opadła na podłogę obok mnie.
-Nawet nie wiesz co mówisz, Scorpiusie. Obchodzi cię Al, Nathan, Evie...nie mniej niż ja.
-Myślisz, że uznają nas za zdrajców pokroju Macmillan?
-Na pewno, sam byś nas uznał. A Macmillan...co my w ogóle o niej wiemy?- pytała, przeczesując włosy dłonią ze startą skórą.
Ten drobny gest sprawił, że miałem ochotę się rozpłakać i po raz pierwszy zrozumiałem, co musiał czuć mój ojciec, gdy podczas szóstego roku w Hogwarcie jego czyny miały wpływ na los jego rodzica. Miałem ochotę płakać w sposób o jakim mi opowiadał z bólem rozrywającym serce, ale nie potrafiłem. Moje uczucia kłębiły się w środku mnie, nie znajdując ujścia. Były dla mnie takie żywe, ale nie mogły się zmaterializować.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę...- zacząłem z potrzebą wyrażenia tego czym się dla mnie stała jej obecność, czym stałem się dzięki niej. Nie chciałem jej tracić. Jeśli mieliśmy w coś wejść, to wspólnie, Nigdzie nie chciałem ruszyć się bez niej.
-Jesteś mną- powiedziałem i od razu zacząłem mieć ochotę sam sobie strzelić w głowę z własnej głupoty.
Ona jednak nie zdenerwowała się, po raz kolejny dowiedziawszy się, że jest jak ktoś tak beznadziejny i niezrównoważony. Uśmiechnęła się kącikiem ust, a jej spojrzenie stało się dziwnie nieobecne. Zastanawiałem się czy ucieka pamięcią do naszego ostatniego spaceru po błoniach szkoły, kiedy cieszyliśmy się swoją obecnością i zdawaliśmy dopełniać się, naprawiać nasze dziury i umniejszać tęsknoty.
-Wiem o tym. I pamiętam jak wyznałeś mi, że oboje reagujemy gniewem na pogrążający nas powoli strach... A teraz, Scorpiusie? Czy jesteś zły? Nie? Nie boisz się, prawda?- spytała, okręcając głowę w moją stronę, ukazując mi swoje niczemu niewinne oblicze. Przypominając mi o dziewczynie, która nigdy nie zachowywała się jak reszta dziewczyn; swoją ignorancją i ciętym językiem potrafiła zabrać podłoże spod moich stóp, ale te wszystkie działania skrywały jej delikatność i nadzieję na to, że wszystkie jej wysiłki kiedyś się opłacą, dając jej coś o czym nawet nie potrafiłaby zamarzyć siedząc pod kopułą gwiazd w Pokoju Wspólnym Ravenclawu.
Westchnąłem, kładąc rękę na jej złączonych dłoniach, tym razem nie uzyskując sprzeciwu.
-Chciałbym móc, ale nie. Boję się jak cholera. Ale jest rzecz, która zawsze ciągnęła mnie do ciebie...Nasz gniew, gdy się ze sobą sumuje tworzy coś innego...Coś co nas nie zaślepia nas bezsensownym buntem...Coś co otwiera nas na siebie. Troskę.
Przysunęła się do mnie niespodziewanie, ale w dziwny sposób wolno, opierając ręce po obu stronach mojego ciała. Rozejrzałem się po pokoju. Wszyscy nasi przyjaciele spali, zmęczeni i załamani, zamknięci na resztę świata. Na nas w których szalało tysiące uczuć, tylko dlatego, że nie mogliśmy uciec do krainy snu.
Zaczęła mnie delikatnie całować. Czułem, że tym gestem chcę oddać mi tą cząstkę siebie, która i tak należy już do mnie. Jakby przez złączone usta mogła przelać do mojego wnętrza swoją wiarę, energię, uczucie do mnie. Zawsze wzbudzała we mnie miliony emocji, jak nikt inny. Dlatego była dla mnie taka wyjątkowa, jakby kawałek puzzli wypełniony tym wszystkim, co tworzy jej ja pasował do mojego. Nie ważne dla mnie były rany, które piekły przy każdym ruchu warg.

Zacząłem oddawać pieszczotę, szukając lekkiego smaku mięty, który zawsze towarzyszył tej czynności. Niestety nie mogłem się już go doszukać jakby jej słodycz wyparowała wraz ze słodyczą życia. Objąłem ją mocniej, próbując poczuć falę podniecenia, ale to nic nie dawało. Zdawało się, jakbym spadał coraz niżej w otchłań, w której nie znajdowało się już nic.
Po chwili poczułem coś mokrego na twarzy i kropelkę słoności w moich ustach.
Rose robiła to na co ja tak miałem ochotę. Płakała. Łzy lały się po jej policzkach, jakby jej oczy zamieniły się w źródło, bardziej zachowujące się jak wulkan, który niespodziewanie wybuchł. I kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem topniejącą czekoladę jej tęczówek, zdałem sobie sprawę, że nie chcę na to patrzeć. Że osoba, która płaczę po jakimś czasie może odczuć ulgę, ale nigdy ten kto ją obserwuje.

Gwałtownie wstałem, okalając ją nogami i przyciągając do siebie. Przytknąłem rękaw dawniej białej koszuli, teraz bardziej przypominającej szarą do jej policzków, topniejącego lodowca. Wziąłem jej twarz w dłonie. Pod jej oczami robiły się delikatne zmarszczki od tłumionych łez, szare otoczki od nieprzespanych nocy. Pocałowałem ją w policzek w miejscu, gdzie jedna z łez wyschła, jakby napotkała na swojej drodze pustynie.
Jęknęła i wtuliła się w zagłębienie mego ramienia, cicho szlochając. Nie potrafiłem nic zrobić, by przestała, ale nie chciałem się poddać.
-Zawsze jest pojęciem względnym...Pamiętam jak ci to powiedziałem, kiedy zaginął twój ojciec. Mówiłaś wtedy, że myślałaś, że będzie przy tobie przez cały czas. Zawsze.
Ale tak naprawdę nie wiedziałaś o czym mówisz, bo nie możesz mieć pojęcia jak długo będziesz żyć, jak długo on będzie żył. Wszystko zależy od twojego punktu odniesienia.
Przyjęłaś sobie, że twoje dzieciństwo było początkiem wszystkiego, podstawą twojego życia, a zawsze wydawało ci się być wszystkim...tym co cię jeszcze czeka na Ziemi....To co próbuję powiedzieć to...Rose, ja nie wierzyłem w to słowo jak w wiele innych, których się nadużywa. Ale teraz rozumiem, że moim punktem odniesienia jest dzień, w którym wyruszyłem ekspresem Hogwart na swój siódmy rok nauki w szkole i ty odmieniłaś wszystko, co było dla mnie pewne o 360 stopni. Nie wiem, kiedy moje ,,zawsze przy tobie'' się skończy, ale będę przy tobie właśnie taki czas.
Poczułem jak jej uścisk się wzmacnia, a podbródek spoczywa na moim ramieniu. Potem ciepło okoliło okolice mojego ucha, śląc mi słowa, które chciałem zatrzymać w swoim sercu.
-Jesteś o wiele lepszy niż ci się wydaje, Malfoy.

Rose
Jedyne co było wszechobecne w ciemnym pomieszczeniu bez światła i mebli to nieskończona pustka.
Jedynym zajęciem na dłuższą metę było wpatrywanie się w otaczający nas mrok, jakbyśmy chcieli dopatrzeć się w nim czegoś, co posłużyłoby nam jako koło ratunkowe, płynące w stronę ocalenia, w stronę bezpiecznego lądu. Ono jednak nie nadpływało znoszone przez przypływ zanim zdążyło do nas dotrzeć. Od czasu do czasu ktoś się odzywał, prowadził prywatne rozmowy ze swoim partnerem, ale nikt nie prowadził dyskusji grupą, jakby takie działanie było zarezerwowane jedynie na te świetliste dni. Jakby równało się z radością i korzystaniem z życia.
Co jakiś czas kleiły mi się powieki i zapadałam w sen, nawet nieświadoma, ile nocy miałam za sobą. Czułam się głodna i wycieńczona. Kiedy spoglądałam na Scorpiusa, widziałam wymalowane w jego obliczu to, co wypełniało mnie. Wszyscy byliśmy dla siebie jak lustro. Tylko jedni z nas znosili to lepiej, drudzy gorzej. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc od czasu do czasu widziałam twarze przyjaciół, jak przez dźwiękoszczelną szybę- jakby nigdy nie byli dalej ode mnie niż teraz. Widziałam Chloe i Ala, którzy byli niegdyś tak blisko mnie, zamkniętych w swoich objęciach jak w jaskini chroniącej przed złem świata. Dochodziły mnie z ich strony szepty, z boleścią słyszalną w głosie i mogłabym przysiąc, że to Al był tym, który płakał głośniej. Nigdy nie spodziewałam się, że moja droga, lojalna, nieśmiała, bystra Winters potrafiłaby zachować spokój i być podporą zamiast jej szukać. 
Ale czy nie tego zawsze pragnęła? Chciała być przy Alu, bo jego charakter zdawał się działać na nią jak koc, dający stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Jej nastoletnie marzenie się spełniło, może nie do końca tak jak tego pragnęła. Tyle lat czekała na niego, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę jakiej siły woli i nadziei musiała do tego potrzebować.
W zasadzie była podobna do mojego kuzyna, chociaż trzeba było umieć dobrze się przyglądać ludziom, by to zauważyć.
Nathan zdawał się być bardziej przejęty Evie niż sobą. Otaczał ją ramieniem, czułymi słówkami, nie w ten sposób za jaki musiały go lubić dziewczyny w szkole. Nie starając się jej zagarnąć dla siebie, wykorzystać do podpalenia swojego wnętrza i odnalezienia jakiegoś rodzaju euforii. Chciał by to ona miała go dla siebie, chciał być przez nią zniewolony, chciał być tylko jej. Po raz pierwszy w życiu do kogoś należeć. Nie potrzebowałam lupy czy mikroskopu, by dopatrzeć się w nim tej zmiany. To było widać na pierwszy rzut oka, jakby jej imię i nazwisko miał wypisane na czole i w przegródkach serca jakby jego fascynacja nią i zauroczenie promieniowało na zewnątrz w sposób w jaki słońce rzuca blask na ludzi.
Tylko Chris odwrócony do ściany nie wyrażał sobą żadnych pozytywnych emocji. Miałam wrażenie jakbym patrzyła na wraka człowieka, przeżutego i wyplutego przez życie. Chciałam do niego podejść i porozmawiać, ale nie miałam pojęcia co mogłabym mu powiedzieć. Praktycznie go nie znałam. Poza tym nie wiedziałam, czy okazałabym się wystarczająco silna, by poczuć ciężar jego cierpienia na swoich barkach.

Czułam, że wciąż istnieje, że wciąż ktoś może mnie obserwować, że nie jestem już tylko widzem tego wszystkiego, gdy Scorpius sięgał po moją dłoń i trzymał ją mocno dopóki nie czuł odrętwienia.
Ten czyn, kiedy powtarzał go raz po raz, powoli oddychając i uśmiechając się kącikiem ust w moją stronę, dawał mi poczucie jakbyśmy przeżyli wydarzenia, jakie miały być nam dane i bez żalu dzieliliśmy się dotykiem, swoim doświadczeniem i gotowością na koniec. Ta wizja, którą zwałam moją historią mogła się skończyć, gdy byłam w jego ramionach. Powoli przychodził do mnie spokój, mimo marnego fizycznego samopoczucia. Gdy teraz się nad tym zastanawiam wydaję mi się, że towarzyszyło mi to uczucie, tylko dlatego, że bez niego nie dałabym rady pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Nie mogłam, jednak wiedzieć co było jeszcze przede mną.
Gdy cały pokój znów pogrążył się we śnie, a ja mimo zgody z tym, że może zostanę poddana Imperiusowi, nie mogłam zapaść w sen ujrzałam jasne światło sączące się od strony drzwi. Myślałam, że majaczę lub mam zwidy, ale gdy zaczęłam mocno pocierać oczy obraz wcale nie znikał. Wtedy przyjęłam do zrozumienia, że to, na co czekałam wreszcie nadeszło.
Coś, co wszyscy zwykliśmy nazywać ,,nieuniknionym''.
To już dłużej nie będę ja, pomyślałam, biorąc głęboki wdech, nie mogę się winić za to, co może się wydarzyć. Kiedy to się wydarzy nie będę się winić, bo to nie będę już ja.
Powtarzałam te słowa szybko jak mantrę w przedziale czasowym tak krótkim, że zdążyłam utworzyć sobie urojoną sytuację, zanim cokolwiek zdążyło mieć miejsce. Z blasku wyłoniła się znajoma mi postać o długich, kruczoczarnych włosach, ciemnych oczach, wyniosłej postawie. W wymemłanej koszulce i podartych dżinsach.
Dam wiarę Laura Macmillan, uśmiechnęła się do mnie, zanim z jej ust wybrzmiało streszczenie wolności, jakby odśpiewała hymn narodowy:
-Budź wszystkich, uciekamy z tego wariatkowa.
I
Wybuchnęła cichym, ale wyraźnym śmiechem. Naszemu kołu udało się nas odnaleźć.