piątek, 23 maja 2014

Rozdział 22

Lily

,, Love is blindness, I don't want to see
Won't you wrap the night around me?
Oh, my heart, love is blindness''

Obudziłam się zaplątana w poszarzałą pościel parę milimetrów od Toby'ego. Oddychał miarowo, był pogrążony pewnie w jakimś wyrazistym śnie, który wiedziałam, że prędzej czy później sprawi, że wstanie; przestraszony lub podekscytowany. Słońce rzucało delikatny blask na jego blade ciało. Jeszcze nie całkiem przytomna założyłam na siebie bieliznę. Opuszkami palców dotknęłam jego torsu, patrząc na jego spokój. Wyglądał inaczej niż o każdej porze dnia.  Otworzył  powieki, tak jakby nigdy nie spał. Mojemu dotykowi udało się przebić poprzez królestwo jego podświadomości.
-Dzień dobry, Lil.- wyszeptał, okręcając się w moją stronę, a potem wdychając zapach rudych włosów.
Przez chwilę wydawało mi się, że mógłby tak spędzić resztę dnia; leżąc tak blisko mnie, że byłam w stanie poczuć jego oddech i ciepło bijące z ciała. Wtedy mogłabym przysiąc, że cichutko westchnął i sprężystym ruchem wstał. Wciągnął na siebie czarne, dobrze skrojone spodnie.
Oparłam się na ramieniu i zaczęłam mu się przyglądać. Kiedy pochwycił mój wzrok, uśmiechnęłam się szeroko, pokazując mu zęby.
-To co planujesz na dzisiaj, kochanie?
-Tak samo popaprane rzeczy jak na co dzień, akurat nie musisz się obawiać. Nie będę psuł ci zabawy, niszcząc z samego rana otoczkę tajemnicy, którą spowity jest nasz dzisiejszy plan zajęć- mówił niby nonszalanckim tonem- A teraz chodź tu.
Zachęcił mnie gestem, żebym do niego podeszła.
Kiedy to zrobiłam wziął moją twarz w swoje ręce i pocałował w czoło- ten gest zdawał mi się dziwny jak na niego, przepełniony jakiegoś rodzaju czułością, którą zawsze chciałam z jego strony poczuć, ale nigdy nie byłam do końca pewna czy mi ją okazuje. Czy po prostu nie byłam zapychaczem czasu, kimś potrzebnym mu tak jak rzecz. Czy był on w ogóle zdolny dalej kochać?
Mimo obaw, że mogłam nie znaczyć dla niego tyle, co on dla mnie, byłam przy nim. Kiedy zachowywał się tak jak wtedy czułam się, jakbym zaraz miała się roztopić i zostawić jedynie wosk po lichym świetle, chcącym zabłysnąć jaśniejszym płomieniem.
-Ubierz się, pokarzę ci coś.
Od razu, gdy usłyszałam polecenie skierowałam się w stronę starego, ciężkiego kufra, pokrytego warstwą kurzu. Zaczęłam podnosić do góry ciężkie wieko, gdy Toby zaszedł mnie od tyłu i jedną ręką je dla mnie podtrzymał.
Posłałam mu wdzięczny uśmiech, będący zapewne jedynie ulotnym obrazem w porównaniu z jego perfekcyjnie uchwyconą twarzą. Jej elementy musiały być dziedzictwem najlepszych cech rodziców.
Wskazał na ładną kwiecistą bluzkę i kremowy kardigan.
Dotknął ustami mojej skóry.
-Rozjaśnij tę ciemną dziurę.
Zaczęłam przebierać się przed nim, by zwrócić na siebie uwagę. Spojrzałam się przez ramię i rzeczywiście napotkałam jego intensywne spojrzenie.
Kiedy byłam już gotowa, wziął mnie pod rękę i wyprowadził z tego paskudnego pokoju do ciemnych korytarzy.
Szedł dość szybko, a kroki stawiane przez niego były dwa razy większe od moich. Silna, wysoka sylwetka Toby'ego była przeciwieństwem mojej niskiej i chudej postury, co sprawiało, że nasze cienie odbijające się na ścianach bardzo widocznie ze sobą kontrastowały.
Po stosunkowo krótkim spacerze po budynku, wreszcie stanął pozwalając mi zaczerpnąć trochę powietrza. Otworzył drzwi, znajdujące się centralnie przed nami. Zdałam sobie sprawę, że znowu zaprowadził mnie do zupełnie nieznanego mi pomieszczenia. Byłoby całkiem białe, gdyby nie to, że nikt o nie nie dbał. Kiedy postawiliśmy pierwszy krok w pokoju, stara podłoga zaskrzypiała pod naszymi stopami. W z pewnością liczącej sobie wiele lat lampie, zwisającej niepewnie z popękanego sufitu, paliła się tylko jedna z żarówek.
Oprócz zniszczonego drewnianego biurka o chwiejnej konstrukcji oraz paru szafek, w sali znajdował się także nieznany mi przedmiot wyglądający jak duża, kamienna misa na podwyższeniu.
Brunet oparł się o tę rzecz, której nie potrafiłam nazwać i zatopił wzrok w czymś, co znajdowało się w środku niej. Nie przypuszczając, co zaraz zobaczę zbliżyłam się do niego lekko niepewnym krokiem. Złapał mnie za rękę, a drugą sięgnął po różdżkę. Skierował magiczny patyk w stronę skroni i zanim zdążyłam zareagować  inaczej niż tylko się wzdrygnąć, jakby znikąd pojawiło się coś przejrzystego, kierowanego przez niego różdżką jak zaklęcie.
 Obce zjawisko rozpłynęło się w błyszczącej biało-srebrnej substancji, ktora wypełniała  naczynie.  Wyraz twarzy Puckeya ukazywał  skupienie i determinację. Poczułam się jakbym nic nie wiedziała. Bez przerwy mnie zaskakiwał i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jednak wciąż jestem dzieckiem i  szukam zbyt mocnych wrażeń na swój wiek.
Tego typu myśli jednak znikały tak szybko jak się pojawiały.
Powiedział, że będę musiała zanurzyć głowę w tej cieczy i zapewnił, że on zrobi to samo. Z początku poczułam lekką obawę, ale wzięłam głęboki oddech, zdając sobie sprawę jak głupio, strachliwie i nieufnie wobec niego się zachowuję. Zanim pokój, w którym się znajdowaliśmy rozmył się przed naszymi oczami, zdążyłam zapamiętać chłód jego dotyku i każdy szczegół otoczenia.

Gdy wokół nas zaczął formować się zupełnie inny krajobraz, zaczęłam rozglądać się dookoła, niemal wyrywając dłoń z uścisku Toby'ego.
Znajdowaliśmy się na polanie przy brzozowym lesie. Trawa, na której staliśmy wydawała mi się tak realna i świeża, jakbym znów stąpała po żyznych ziemiach Hogwartu. Chłopak mocniej ścisnął moją rękę i pociągnął mnie w stronę miasta, które po chwili ukazało się na horyzoncie. Słońce świeciło delikatnym blaskiem, gdy przekroczyliśmy mury miasteczka jak z baśni. Wszystkie domy były identyczne, kręte uliczki tętniły życiem. Dzieci bawily się, staruszki oraz młodzi mężczyźni stali przy targowiskach, zachęcając przechodnich do kupna swojego towaru.
Otaczająca mnie rzeczywistość wydawała się zbyt spokojna, ułożona i odpychająca w swojej prostocie, zupełnie jakbym ponownie znalazła się w salonie w domu Potterów podczas jednego z większych świąt, kiedy zjeżdżała się cała rodzina. Natychmiast zapragnęłam stamtąd uciekać.
Toby jakby czytając w moich myślach, wzmocnił uścisk i posłał mi pokrzepiające, ale surowe spojrzenie. Rozumiał, że mogę obawiać się tego, co zobaczę, ale dawał mi do zrozumienia, że przebywanie w tym miejscu jest dla niego ważne, a dla mnie konieczne, jeżeli utrzymuję z nim tak bliski kontakt. I wtedy poczułam jak znikąd napływa do mnie absurdalna, silna pewność siebie i niezłomna odwaga, która zawsze łączyła się tylko z jego osobą. Jeżeli pragnął bym coś zrobiła, ja też tego chciałam. Każde marzenie tego chłopaka stawało się moim, każde jego uczucie przepływało na mnie, uchylając mi tylko rąbka swojego zalążku.

Spacerowaliśmy pośród nierealnej rzeczywistości, a ja wciąż nie rozumiałam, co my właściwie tam robimy. Ale nie odzywałam się, ani słowem. Ponownie zastanawiałam się, jakie obrazy i zdania przepływają przez umysł mojego towarzysza, kiedy przechadza się ze mną pod rękę. 
Gdy znaleźliśmy się na rozstaju dróg, do moich uszu znikąd dobiegły krzyki mężczyzn, damskie piski, dziecięcy szloch. Czułam jakby te o wiele za wysokie dźwięki przeszywały mnie na wskroś, sprawiając, że nie mogłam się od nich uwolnić. Spanikowana próbowałam namierzyć źródło hałasu, równocześnie błądząc ręką w poszukiwaniu kieszeni spodni, w której znajdowała się różdżka.
Nagle poczułam jak czyjeś silne ręce oplatają mnie od tyłu, tak mocno i gwałtownie, że przez chwilę zapomniałam jak oddychać. Myślałam, że ktoś próbuje mnie zaatakować, więc zaczęłam się bezradnie wyrywać, kopać i krzyczeć. Gdy oprawca pochylił się nade mną ujrzałam znajome magnetyzujące oczy, okolone długimi rzęsami.
-Nie ruszaj się- szepnął .
-Ludzie panikują, Coś złego się dzieje. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. A ty mówisz mi, że mam się nie ruszać. Wiesz jak bardzo logiczny jest ten sposób myślenia, prawda?- powiedziałam trochę za ostrym tonem, ale on w żaden sposób nie zareagował.
Z niepewnością próbującą znaleźć drogę do mojego serca, wlepiłam wzrok w scenę rozgrywającą się na ulicy. Z pobliskiej staroświeckiej kamiennicy wypadło czworo mężczyzn z sadystycznymi uśmiechami na groźnie wyglądających twarzach i z różdżkami w rękach. Troje z nich zanim ktokolwiek zdążył zareagować przebiegło obok nas i rozpłynęło się w powietrzu.
Wysoki szatyn o podłużnej brodzie i dużym zaroście zatrzymał się. Odwróciwszy się, skierował zaklęcie w stronę domu, z którego wybiegł razem ze swoimi przyjaciółmi. To wydarzyło się w mgnieniu oka; tak szybko, że mój mózg nie nadążył z przetworzeniem informacji. Z końca patyka wyleciał monstrualny, ognisty wąż, który w milisekundę podpalił budowlę, następnie rozprzestrzeniając się na sąsiednią. Usłyszałam przeraźliwe wrzaski małych dzieci. Poczułam uciążliwy zapach dymu, unoszącego się znad powoli niszczejących budynków, w których jeszcze parę minut wcześniej ktoś prowadził spokojne życie. Na pewno nie przypuszczał , że w taki sposób dobiegnie ono końca.
Zaklęcie Szatańskiej Pożogi.
Słyszałam o nim z opowieści ojca o Bitwie o Hogwart. Gdy opisywał on jego moc, zawsze przewracałam oczami, nie wierząc jak bardzo niszczący może być ten żywioł. Powoli opanowywało mnie przerażenie, takie jak to, które już zniewoliło ciała części mieszkańców, którzy wpatrywali się bezradnie w wynik czarno-magicznego zaklęcia. Powoli  pochłaniało  wszystko na swojej drodze, pozostawiającego jedynie czas podsycający nasze przerażenie do takiego stopnia, że mogliśmy nie mieć już szans się uratować. Przez ten obraz naszej wspólnej rozpaczy przebiegł brukowanym chodnikiem czarnooki chłopczyk o przydługich włosach, który wydał mi się dziwnie znajomy. Ciągnął za sobą kobietę, która musiała być jego matką. Ona z kolei ściskała dłoń jego ojca, swojego męża. Zdawało mi się, że po tym jak zauważyli ogień spowijający budynki stojące po ich prawej stronie, przyśpieszyli swoje tempo.
Widziałam obawę w nic nierozumiejących oczach rodziców i determinację dziecka. Stopy gromady odbijały się szybko po powierzchni ziemi, w desperackim akcie ucieczki. Jakimś cudem umknęli zanim ogromne, ogniste zwierze z paskudnym długim, syczącym językiem rzuciło się w stronę tłumu, któremu nie udało się z różnych powodów uciec z miejsca zdarzenia. To był ten czas, kiedy musieliśmy jakoś zareagować albo mogliśmy się pożegnać z życiem. Ale Toby zachowywał się, jakby nic nie widział i nic nie słyszał. Nawet nie poczuł moich rąk od nowa zaczynających bić go z całych sił. Stał jak kłoda czekająca na spalenie. Ogień zdawał się płonąć w jego oczach, jakby zaczął podsycać się jego ciałem. I byłam też  ja; objęta jego ramionami niczym sidłami mięsożernej rośliny. Nie mogłam uciec, nie mogłam się nawet poruszyć. Ale po chwili zdałam sobie sprawę, że nawet jeśli miałabym taką możliwość, nie zostawiłabym go samego pośród tego koszmaru.
Bez żadnego ostrzeżenia ogień podpełzł w naszym kierunku. Miałam wrażenie, jakby ciągnęło go do nas jak magnes: niszczycielska natura do człowieka-niszczyciela.
Zamknęłam oczy, przygotowując się na ból, na który nie mogłam się przygotować, bo nigdy takiego nie doświadczyłam. Czekałam na to, aż moje ciało zostanie pożarte i spopielałe przez płomienie. Na jasne światełko w tunelu, o wiele delikatniejsze i subtelniejsze niż czerwone powoli spowijające miasteczko.
To na co czekałam nie nadeszło. Wciąż czułam dotyk Toby'ego i nie wydawało mi się, by cokolwiek się zmieniło. Powoli otworzyłam oczy do połowy, w przestrachu, że jednak już może być po wszystkim, że zemdlałam i teraz znajduję się gdzieś daleko poza granicą swojej wyobraźni lub że znalazłam się w obliczu nieznanej, niezmierzonej pustki. I, że tak już będzie zawsze.
Jednak moim oczom ukazało się coś zupełnie innego. Byliśmy w płomieniach. Dosłownie. Lizały nasze ciała; byliśmy przez nie otoczeni jak przez trąbę powietrzną. Z moich płuc wydobył się śmiech, szaleńczy śmiech ulgi. Toby okręcił mnie wokół siebie i spojrzał w moje oczy.
 I wtedy sobie zdałam sprawę kim był mały chłopiec.
Jak mogłam go od razu nie poznać...
Moje szczęście zamieniło się w łzę smutku spływającą po bladym policzku. Chciałam dotknąć jego twarzy, ale wtedy cały obraz zaczął się rozmazywać. Ogień bieleć. Wszystkie barwy zaczęły blaknąć, zarysy tracić kształt.. W końcu znów znalazłam się w znajomym pokoju, mój wzrok napotkał palącą się w żyrandolu lampkę. Zrobiło mi się niedobrze. Napotkałam jeszcze opanowany wzrok Toby'ego i osunęłam się w jego ramionach, tracąc kontakt z rzeczywistością, którą przestałam już rozumieć.

Odzyskałam przytomność, leżąc znów na wąskim łożu w pokoju ukochanego. Moja głowa spoczywała na jego kolanach, a jego dłonie gładziły mnie po włosach. Zamknęłam ponownie oczy, starając się zebrać do kupy po tym, co zobaczyłam. Pomimo, że zobaczyłam, nie uwierzyłam.
Wszystko, co wydarzyło się w tym miasteczku...było boleśnie realne i bliskie. Nie mogłam uwierzyć, że mógł to być tylko miraż. Za moimi powiekami była ciemność, która przypominała mi o barwie oczu małego chłopca oraz Toby'ego. Teraz kiedy skojarzyłam fakty, nie miałam wątpliwości, że te niemal czarne tęczówki należą do jednej, tej samej osoby.
Zdobyłam się na spojrzenie w jego ładną twarz i dwa niby węgielki, które teraz przywodziły mi na myśl pożar; początek nagłego zniszczenia.
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, patrzyłam na niego osłupiała, otumaniona i zmęczona wszystkimi nowościami, których zawsze tak bardzo pragnęłam. Nie wiedziałam, że mogą być, aż tak silne i w ten sposób na mnie oddziaływać. Nie rozumiałam, że możemy sprawić, że wiele miejsc zostanie w podobny sposób zniszczonych, wiele ludzi zabitych. Wcześniej w głowie miałam tylko miłość i cel, którym była władza. Później zdałam sobie sprawę, że myślałam tylko o tym co dotyczyło mnie i Toby'ego. Ale co z ludźmi, którym zdewastowaliśmy lub zdewastujemy życie, bądź z tymi, którym ono może zostać odebrane?
Czy to mogło być właściwą ceną za szczęście pojedynczych istnień?
Odkąd tylko zaczęłam być większym dzieckiem wiedziałam, że niektóre rzeczy nie mają adekwatnych cen do swojej wartości. Mimo to byli tacy co za nimi szaleli i daliby bardzo wiele, by je zyskać na własność.
 Ja oraz Toby staliśmy się pewnego dnia, takim typem ludzi.
Byliśmy niczym zakupoholicy wielkich okazji. Cieszyliśmy się tylko dużymi rzeczami, zasługującymi na cudzy respekt. Nie ważne było to, jakim cudem je zdobywaliśmy, ile osób nie mogło ich dostać w swoje ręce, ile osób mogło się nimi brzydzić. Ważne pozostawało to, czy znajdowały się one w naszym posiadaniu.
-To się wydarzyło. Miałem 8 lat, kiedy czworo mężczyzn wpadło do domu czarodziei nieczystej krwi i zrobiło nieładne zamieszanie. Gdyby nie krzyki nie zorientowałbym się, że cokolwiek się dzieję. Siedziałbym w domu położonym parę uliczek dalej wraz z rodzicami, spędzając w nim czas. Nie związałbym na to, że brakowało w nim ciepła..fundamentu budowli- prychnął, ale mogłam wyczuć nutkę melancholii w jego dźwięcznym głosie- Przez okno zauważyłem obłoczek dymu. Podbiegłem do rodziców, szarpiąc ich za rękawy, próbując zwrócić ich uwagę. Ale oni mnie nie słuchali. Jak zwykle. Uważali mnie za durnego bachora, który był potrzebny tylko po to, żeby został dziedzicem majątku i nazwiska. Pociągnęłam za rękę matkę, wściekała się, ale nie potrafiła oprzeć się mnie. 
W ostatniej chwili ojciec złapał ją za rękę, wychodząc za nami.
Chyba podejrzewał, że możemy chcieć po prostu od niego uciec. Traktował matkę jak szmatę. Bił ją, wrzeszczał na nią, obwiniał za własne niepowodzenia i wyładowywał na niej gniew, który gromadził się pod jego skórą codziennie na nowo. Bo zawsze było coś z czego był niezadowolony.
Nie zareagowałem, nie kazałem mu się odwalić, chociaż nienawidziłem go z całego serca.
Żałuję, że tego nie zrobiłem, za każdym razem. I to straszne, ale myślę, że do takich uczuć zdążyłem się przyzwyczaić. Kiedy biegliśmy obok budynku płonącego dzikim ogniem, jedynym o czym myślałem było wydostanie nas, całej trójki, z centrum tragedii. Nie potrafiłem jako dziecko być kimś okrutnym; wtedy żyła we mnie jeszcze ta niewinność, która z czasem zaczynała powoli zanikać.
Przeprowadziliśmy się do Doliny Godryka. Po jakimś czasie do naszego domu zawitali przyjaciele ojca. Zaczęli opowiadać jak spalili dom tych zdrajców krwi i słuchali ich jęków. Śmieli się. Rechotali, wrzeszczeli...
Tata mimo że był zaskoczony i  urażony tym, że nic nie wiedział o ich zamachu, bez mrugnięcia okiem im wybaczył. A oni nawet nie pomyśleli o tym, by go uratować przed pożarciem przez ogromnego ognistego węża. Potem od nowa zaczęło się to, co ja i mama przeżywaliśmy przez tyle lat, nie potrafiąc sobie pomóc. Nawet z nią nie miałem wspólnego języka. Któregoś dnia, gdy wyszedłem z domu pobawić się z chłopcami w moim wieku matka dowiedziała się, że ojciec wraz z rzeczonymi kumplami napadł na dom rodziny dawniej służącej Czarnemu Panu i dokonał morderstwa na Lucjuszu Malfoyu.
Został aresztowany, a matka popadła w beznadziejną rozpacz mimo że wcale nie układało im się w małżeństwie. Evie i Scorpius nawet nie wiedzą, kim byli napadający. Nie zdają sobie sprawy, jaka wina ciąży na mojej osobie. Nigdy nie poznali dokładnych faktów, dotyczących tej tragedii, bo chcieli jak najszybciej się z nią pogodzić i wymazać ją z pamięci...

Sięgnęłam ręką ku jego twarzy, wodząc palcem po jego policzkach, zarysie ust...
Chciałam móc umniejszyć jego cierpienie, ale wiedziałam, że nie mogę. Choćbym próbowała nie byłabym wstanie udźwignąć jego bólu, nie mogłabym dźwigać czegoś tak ciężkiego i raniącego, a równocześnie tak świetlanego i nostalgicznie pięknego niczym sklepienie nieba podtrzymywane przez Atlasa.
Pragnęłam wiedzieć dlaczego tak naprawdę dąży do władzy nad światem magii i także każe swoim podwładnym włamywać się do domów, szantażując i strasząc innych ludzi. Mój umysł nie potrafił pojąć jego sprzeczności i zawiłości. Głos Toby'ego przeciął moje myśli jak spadająca gwiazda, niosąc ze sobą spełnione pragnienie:
-Był taki nieudolny i naiwny. Nigdy nie udało mu się nawet zostać porządnym złoczyńcom. A ja... zostałem przez niego wychowany. Przez niego jestem, kim jestem. Ale nie zamierzam spocząć na laurach. Zrobię to, co on zaczął tysiąc razy lepiej. Całe moje życie nikt mnie nie docenił. Sprawię, że to zrobią. Dlaczego musiałem przeżyć tyle koszmarów i nie mieć nic z tego wszystkiego? Moja matka z wiekiem ma coraz większe problemy z psychiką. Nie jestem dobry w kontaktach międzyludzkich. Mimo, że dobrze czaruję nauczyciele mnie nie znoszą. Jestem arogancki, wredny, zły i sadystyczny. I na kim mam zamiar się zemścić? Na świecie. To on niszczy ludzi. Dlaczego przez to, że nie potrafię uciec przed wspomnieniami i przeszłością mam zostać nikim? Jak mógłbym być na przykład aurorem ze świadomością, że cząstka zepsucia mojego ojca żyje we mnie i nigdy nie będę kimś wystarczająco dobrym? A nawet jeśli chciałbym spróbować, każdy urzędników zna moje nazwisko i skojarzy je z  ojcem. To piętno, którego nie da się zmazać.
Nigdy nie postawię sam siebie w takiej sytuacji. W sytuacji, w której inni będą patrzeć na mnie jak na nic niewartego wymoczka, syna zdeprawowanego obywatela, który nie potrafił się nad nim zająć. Muszę wyjść na prowadzenie, to dla mnie jedyna szansa. Teraz kiedy rządy sprawują ci dobrzy, wcale nie wiedzie się ludziom tak znakomicie. I tak zdołano napaść na cudzy dom i dopiero po tragedii aresztować sprawców. Jeżeli to wszystko w ten sposób działa...Jakim prawem uważają się za lepszych? Powinni ich wcześniej znaleźć i zamknąć w Azkabanie...- przestał mówić, tak jakby czekał aż mu odpowiem, ale po chwili wziął głęboki wdech, oparł głowę na łokciach i kontynuował-
Zrobiłem porządek na tym cmentarzysku pozostałym po miasteczku. Kiedyś to miejsce było czymś  pięknym i prostym...Jak drzewo genealogiczne łączące wszystkich czarodziei...Okazało się, że szpital znajdujący się za miastem ocalał. To właśnie w nim się znajdujemy. Znalazłem tu głodnych nastolatków, w podartych, spalonych ciuchach. Zaopiekowałem się nimi. Stąd znam Blake'a. To miejsce nazywamy psychiatrykiem, bo mamy świadomość jak bardzo nasza mentalność została... zniweczona przez ogień ..Ten pomysł zdawał się zaskakująco trafny, kiedy go obgadywaliśmy jednego wieczoru.
Gdy skończył mówić, nie zastanawiałam się długo. Samotna łza spłynęła po moim policzku. Rzuciłam  się w jego ramiona.
- Cokolwiek masz zamiar zrobić, zostanę z tobą. Kocham cię Toby, razem z tą zepsutą cząstką. Mówisz, że jesteś zły, ale jesteś moim jedynym światłem...
Wtulił się w moje włosy. Czułam jego przyśpieszony oddech na ramieniu, jakby mój własny. Teraz wiedziałam, co sprawiło, że jest jaki jest. Widziałam jego najciemniejsze wizje w mojej głowie, czułam truciznę żywiącą się jego ciałem, znałam najmroczniejsze sekrety.
Nie było żadnej siły, która mogła mnie od niego odepchnąć.
-Ty moim też.
*

,,Love is clockworks and is cold steel,
Fingers too numb to feel.
Squeeze the handle, blow out the candle
Blindness.''

Promienie słońca wpadające poprzez małe, brudne okno na ostatnim piętrze budynku, natychmiast przerwały mój sen, a wraz z nim moją chwilową nieświadomość. Pragnąłem, by ta odrobina światła przypominająca mi o wolności i bezpieczeństwie nie nękała mnie w biedzie. Nie dawała mi tak wyraźnie do zrozumienia w jak bardzo złym położeniu się znajduję wraz z ludźmi, których kocham, nie uświadamiała, że od tej pory możemy już tylko tracić.
Na nadgarstkach miałem czerwone ślady w miejscach, w których więził je sznur. Powoli zaczynał wyżłabiać krwiste rany, tak jakby moje ciało zaczynało niszczeć wraz z myślami, które starały się rozsadzić mnie od środka. Kręgosłup nie przestawał mnie boleć, ale nie mogłem się poruszyć. Zdawało mi się, jakbym był w bardzo dokładnie zaplanowanym więzieniu; karzącym każdą cząstkę mnie. Nie miałem pojęcia za co. Może rzeczywiście popełniłem jakiś błąd, że takie nieszczęście przypadło mnie i moim bliskim. Może nigdy nie powinni oni stać się moimi bliskimi. Może nie takie relacje powinienem mieć z Tobym. Może powinienem być beznadziejnym czarodziejem i przez to kupić sobie ocalenie drobnego honoru. Ale wszystko już się wydarzyło, a ja nie mogłem nic zmienić tak jak nie mogłem zmienić biegu rzeki. Doszedłem do wniosku, że czas jest istotą podzielną, ale nie zmienną. Można wyróżnić przeszłość zasłaną warstwą mgły, to co jest w obecnej sekundzie, która zaraz minie, bez pozwolenia naszej świadomości oraz przyszłość, która pozostaję nawet w najgorszych wypadkach wielką niewiadomą. Jednak nigdy nie słyszałem, by czas kiedykolwiek się zmienił. Zawsze biegnie w ten sam sposób, choć może ludzie inaczej go mierzą czy odczuwają. Jest bezlitosny jak zimna stal. Nie zwraca uwagi na kłopoty, nie zatrzymuję się, gdy ktoś potrzebuje chwili namysłu...

Gdy w mojej głowie pojawili się Rose z tą swoją naburmuszoną miną, z falami płomiennorudych włosów i drobnymi piegami na ładnej twarzy, Al z tak rzadko znikającym uśmiechem i optymizmem, Evie z mądrym, pełnym ciepła spojrzeniem oraz Nathan z na poły łobuzerskim na poły kpiarskim uśmiechem i cała moja rodzina, która znajdowała się Merlin wie gdzie; poczułem jak to co kiedyś pojawiło się w mojej głowie powraca.
Miłość jest okrutna. Dodaję cierpienia do cierpienia. Przychodzi po cichu, odchodzi z hukiem. Bywa ratunkiem i zgubą. Skrajnością. Bólem. Euforią. Spełnieniem. Życiem... Zaślepieniem.
Kiedy w moich oczach powoli zaczynały zbierać łzy, które starałem się tłumić, choć nigdy nie byłbym w stanie wymazać chcącej się w nich zawrzeć obawy o siebie i swoich bliskich, drzwi do pomieszczenia niespodziewanie się otworzyły. Stał w nich Puckey w za luźnej koszuli i podziurawionych spodniach z szerokim uśmiechem na bladej twarzy, a zanim dwoje osiłków w średnim wieku. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego ludzie mogli uważać, że Śmierciożercy próbują się zemścić. Toby to wszystko ukartował: te przypuszczenia, odsunięcie podejrzeń od niego. Wszystko było sprawką jego starannie obmyślonego planu. On wiedział jak się kim posłużyć, by osiągnąć to czego pragnął. Obiecał im dojście do władzy, a oni stali się jego sługusami, takimi jakimi byli dla Voldemorta, w tamtym momencie to stało się dla mnie klarowne. Niestety tego rodzaju wiedza może być jedynie użyteczna przed katastrofą. Jednak mało kto otrzymują ją podaną w takiej postaci.
-Jak się spało, skowroneczku?- spytał widocznie rozbawiony.
Kiedy odpowiedziałem mu jedynie pogardliwą miną zbliżył się płynnym, powolnym krokiem w moją stronę.
Obszedł krzesło, a potem pochylił się nade mną, opierając się.
-Nie za dobrze, co? Jakby tylko dało się jakoś tego uniknąć..Ach, tak! Da się..I dobrze wiesz jak, Scorpiusie, wiesz jak- mówił tym swoim irytującym, opanowanym głosem, z każdym słowem coraz bardziej się nade mną pochylając, jakby naprawdę myślał, że jestem aż tak słaby i egoistyczny, by mu ulec.
Nic nie odpowiedziałem, jedynie ostentacyjnie splunąłem mu prosto w twarz, kiedy ona znalazła się tuż przed moją.
Spodziewałem się, że od razu pożałuję tego  satysfakcjonującego ruchu, ale on najpierw roześmiał się i wymamrotał poprzez rozbawienie:
-Ja bym tego na twoim miejscu nie robił.
Zanim zdążyłem się na to przygotować wyciągnął pięść i z impetem uderzył mnie prosto w twarz, zupełnie tak samo jak na korytarzu w Hogwarcie, tyle, że tym razem nie miałem już żadnych szans do walki czy ucieczki.
Od razu poczułem pulsujący ból, który jeszcze bardziej rozpalał moją nienawiść do jego osoby. Przełknąłem ślinę, starając się odnaleźć odwagę i niezachwianą pewność siebie. Może torturowanie ludzi nie było honorowe, ale umiejętność poświęcenia się i zachowania silnej woli już tak.
-Proszę, uderz mnie. I tak mnie do niczego nie zdołasz przekonać, Puckey- powiedziałem, podkreślając swoje słowa kiwnięciem głową.
Znowu usłyszałem ten dźwięk, który działał na mnie jak kurtyna na byka- jego okropny rechot. Poklepał mnie otwartą dłonią po czerwonym od uderzenia policzku i powiedział kpiarskim tonem:
-Malfoy, jak ty nic nie rozumiesz. Daję ci wybór, bardzo prosty zresztą. Albo dobrowolnie się do nas dołączysz i dogadamy się, co do warunków współpracy i twoich przywilejów albo chociaż to obciążające i kłopotliwe rzucimy na ciebie Imperiusa.
-Czy będziesz tego chciał czy nie, staniesz po naszej stronie, bo cię potrzebujemy. Ale jeśli zrobisz to dobrowolnie możesz wiele zyskać. Świadomość, sławę, karierę...Bezpieczeństwo bliskich.
Zaszedł mnie od tyłu i oparł się o moje ramiona, po czym znów zaczął się bawić ze mną w swoją chorą grę, polegającą na przeciągnięciu mnie na ciemną stronę. Nie chciałem, żeby mnie dotykał. Brzydziłem się nim; jego postawą, poglądami, zachowaniem. Był  typem człowieka, którego miałem nadzieję nigdy nie poznać. Los niestety nie był dla mnie łaskawy. Skrzywiłem się na ile pozwalały mi na to sznury, wiążące moje ciało.
-A Rose? Rosie, tak na nią mówicie? Co z nią?
-Ona nie zgodziłaby się na takie bezpieczeństwo. Nie takim kosztem.- usprawiedliwiłem się, chociaż te słowa z trudem przeszły przez gardło.
Zaczynałem czuć się bezsilny i rozdarty pomiędzy strachem, co mogę zrobić, nie mając kontroli nad swoim zachowaniem, a obawą przed staniem się z własnej woli jednym z nich.
-A słyszałeś jak płakała? Przez całą drogę do ciemnej, śmierdzącej piwnicy.. Wleczona przez własnego ojca...
-Jego też zaczarowaliście, tak?- spytałem z obrzydzeniem.
- Sam sobie na to pytanie odpowiedz. Jak myślisz? A może uważasz, że nie, tylko nie chcesz takiej myśli do siebie dopuścić? Wiesz, miłość potrafi być ślepa. Ty kochasz Rosie, ona kocha jego- błędne koło cierpienia- mówił niedbałym, prowokującym tonem.
Nie chciałem dać mu się podpuścić jeszcze raz; on z tego czerpał przyjemność, a ja tylko zwiększałem ból przed tym, co nieuniknione. Kompletnie bez sensu.
-Nie w tym przypadku. Ronald Weasley to dobry człowiek. I nie waż się nawet używać imienia Rosie.
Po raz kolejny był szybszy od moich zmysłów. Nim w ogóle zorientowałem się o co chodzi poczułem kolejne uderzenie, tym razem w brzuch. Chciałem się zwinąć w kłębek, ale byłem zmuszony siedzieć prosto. Zacisnąłem zęby. Pomyślałem, że mimo wszystko dobrze, że dostałem akurat za nią, za moją miłość do niej. W mojej głowie była ona punktem, który nie mógł zniknąć; jakby stała się cząstką mnie, której nie da się wyperswadować. Zaślepiała mi oczy swoim dawnym blaskiem, nie pozwalając nawet myśleć o innym postępowaniu, być może korzystniejszym dla nas obojga. Nie potrafiłem. Nie potrafiłem zrobić czegoś czym ona mogła się brzydzić, czegoś upodobniającego mnie do Puckeya i Lily; choćby miało to być jedyną drogą do wolności.
-Pierwsza zasada- ja tu rządzę. Mówią, że jesteś taki bystry, a jeszcze tego nie zrozumiałeś- warknął, jeszcze raz uderzając mnie w twarz.
Uświadomiłem sobie, że z nosa wypływa mi ciepła strużka krwi. Wiedziałem, że żarty się skończyły.
Mimo wszystko nie potrafiłem przestać być dla niego opryskliwym; gniew przeważał nad zdrowym rozsądkiem.
-Na pewno jak mnie pobijesz to przejdę na twoją stronę. To zrobiłeś Lily? Czy masz też inne techniki przekonywania?
Machinalnie sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął różdżkę. Nie ugodziło mnie, jednak żadne zaklęcie. Poczułem jak liny wokół moich rąk się rozluźniają. Po chwili pociągnął mnie za koszulę, stawiając na nogi.
Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi tchu. Myślałem o ucieczce, chociaż wiedziałem o tym, że nie mogła być ona możliwa. Wszędzie było mnóstwo ludzi Puckeya, drzwi były zamknięte, okna nie miały klamek, a teleportację z pewnością uniemożliwili. Poza tym praktycznie nie czułem nóg.
Oddychał pośpiesznie, jego silna ręka trzymała mnie w pułapce.
Nagle pociągnął mnie z całej siły, przepychając się przez przejście gdzie stało dwoje mężczyzn i powalając mnie na podłogę w holu. Przytrzymywał mnie dłońmi tak, że mimo, iż próbowałem i mimo tego, że byłem dość silny przez grę w Quiditcha, nie mogłem się podnieść. Wtedy wpadłem na pomysł.
Machnąłem nogą, co sprawiło, że Puckey zrobił koziołka na pierwszy stopień schodów. Kiedy stwierdziłem, że szybko nie wstanie i już miałem zamiar uciekać, poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łydki. Toby przewrócił mnie obok siebie, popychając z całej siły wzdłuż schodów. Krzyknął coś do sługusów, ale ja już tego nie słyszałem. Moje ciało skupiało się na odbieraniu bolesnych bodźców, spowodowanych upadkiem. To trwało tak krótko, a wydawało mi się jakby nigdy nie miało się skończyć. Jakbym utknął w bolesnej wersji kołowrotka dla chomika. Gdy cały poobijany i zmęczony spadłem na płaską powierzchnię poczułem jak para, wstrętnych łapsk dobiera się do mojego ciała i gdzieś mnie wlecze. Już nie protestowałem, nie wyrywałem się. Nie miałem siły, byłem wyczerpany i skatowany.
Moje przerażenie zaczęło się potęgować, ale wiedziałem, że to co za chwilę może się stać jest tylko i wyłącznie winą mojej buntowniczej postawy.

,,A little death
Without mourning
No call
And no warning
Baby...a dangerous idea
That almost makes sense''

Przez całą drogę miałem zamknięte oczy, pozwalając im na zawleczenie mnie gdziekolwiek tylko pragną. Powoli zaczynało mi być wszystko jedno co się ze mną stanie; w moim wnętrzu była metaforyczna pustka, której nie mogłem już wypełnić obrazami sprzed lat.
Gdy jednak dotarliśmy do celu, otworzyłem powieki, a widok, który zastałem był równocześnie najpiękniejszym i najokropniejszym w całym moim życiu.
Przy długim stole siedzieli moi znajomi, Rose, Albus, Nathan, Evie, Chloe, a nawet Laura Macmillan i Chris Craven. W tej jednej chwili moje wnętrze napełniła radość z powodu zobaczenia znajomych twarzy oraz smutek, który myślałem, że zdążył już mnie doprowadzić do stanu braku czucia.
Ich twarze były pokryte zadrapaniami, siniakami i brudem. Wszyscy wyglądali tak poważnie i smutno, że od razu zapomniałem, jacy byli w Hogwarcie. Pełni życia i nadziei. Nawet nie potrafiłem sobie wcześniej wyobrazić jak bardzo może boleć serce.
Mimo, że przeraził mnie ich wygląd, cieszyłem się, że są cali i w miarę spokojnie spożywają upragnione śniadanie.
Mój wzrok zawiesił się jednak na Rose, na jej ponurym, niewyspanym obliczu, które przecinała pojedyncza świeża rana. Chciałem móc wyciągnąć w jej stronę ramię, by się w nie wypłakała, chciałem poczuć jej ciepło. Zamiast tego Puckey popchnął mnie na miejsce obok Inez, a sam usiadł z mojej drugiej strony.
Niepewnie sięgnąłem po chleb leżący w koszyku, głód nie pozwalał mi na odmówienie sobie tej przyjemności. Ręka niemal mi drżała, choć starałem się nad nią panować. Czułem spojrzenia towarzyszy Puckeya. Żerowali na mnie jak hieny.
Wiedzieli, jaki jestem słaby. Pośród ludzi, których kocham i tego co niezbędne mi do życia, pokarmu. Ile mógłbym wytrzymać bez niego?
-Teraz się namyśliliście?- spytała Inez.
Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Odpaliła jednego od różdżki, zaciągnęła się, dmuchnęła dymem i uśmiechnęła, ukazując perfekcyjne zęby. Zmierzyła mnie ubawionym wzrokiem, następnie wyciągnęła w moją stronę paczkę. Udałem, że tego nie zauważyłem. Miałem wrażenie, że coś w środku mnie pękło bez powrotu i bez ostrzeżenia. Jakbym doszczętnie skasował  wiarę w to, czym kiedyś była, a już tym bardziej w to, czym była obecnie.
Wiedziałem, że miłość, którą ją kiedyś obdarzyłem miała dla wielu dużo większe znaczenie niż dawniej przypuszczałem. Ale nie rozumiałem jak w taki sposób mogła ona działać.
Nie mogąc przełknąć żadnego jedzenia, mimo paraliżującego mnie wycieńczenia, mój wzrok znów powędrował do Rose. Jakby moja dusza podświadomie ciągnęła do niej, nawet, gdy dotknęła ją beznadzieja i uleciała wszelka nadzieja. Kiedy spoglądałem na moją miłość, w głowie pojawiało mi się coś na kształt myśli, że jednak zrobiłem pewną rzecz, która mogła mieć jakiś sens. Pokochałem ją, dałem jej swoją miłość. Nadałem barw jej życiu. Niestety to działanie sprowadzało się do nielogicznego zakończenia, niepasującego do całości.
- Jedzcie, co tak siedzicie? A może coś wam nie odpowiada, co? To nie Hogwart, gdzie macie całe misy pysznego jedzenia, soczystego, tłustego mięsa, typowych angielskich przysmaków, jakie mama dawała wam w domu. No i te desery...Jak nieuchwytny kawałek nieba...-Inez droczyła się z nami, dopełniając tym swoje samozadowolenie.
Widziałem spięte twarze porwanych. Usta Evie tworzyły wąską, zaciętą kreskę. Oczy Nathana były rozbiegane, ale jego typowa mimika zniknęła, jakby nigdy nie była jego znakiem rozpoznawczym. Widziałem, że nie sięgnęli po nic, co stało na stole. Zrobiłem to tylko ja, chociaż i tak nic nie przełknąłem. Mimo wszystko zrobiło mi się wstyd.
Spojrzałem się na Ala, jedną ręką obejmującego Chloe, wtulającą się w jego tors. Ten widok sprawił, że miałem ochotę sam sobie zadać ból, żeby przełożyć cierpienie psychiczne na fizyczność. Ich smutne oczy dały wgląd mojej pustej duszy na to, że wszyscy czujemy to samo. Że na miejscu, na którym siedzą oni, mógłbym siedzieć ja z Rosie lub Nathan z Evie.
Niestety tak jak rozumiałem, co mogą czuć inni, co się dzieję ze mną i z moim życiem, tak nie potrafiłem znaleźć drogi ucieczki, wymyślić planu ratunku.
Myślałem, że ta chwila będzie trwać wiecznie, udręka się nie skończy, jakby ktoś zatrzymał film, wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Ale w tamtym momencie stało się coś zupełnie niespodziewanego. Spojrzenia wszystkich, pełne smutku, wrogości, a niektórych szczerej radości, padły na wstającą Macmillan. Miałem wrażenie jakby wykonała tą czynność w zwolnionym tempie. Siedzący obok niej Chris bardzo powoli, ostrożnie i z wahaniem złapał ją za przedramię. Jego zachowanie sprawiło, że moje poczucie realności było jeszcze bardziej znikome. Zdałem sobie sprawę, że czas znowu płata mi mało zabawne figle; że w rzeczywistości wcale się nie zmienił, tylko stwarza iluzyjne poczucie swojej inności.
Mimo, że czas zdawał się zwolnić moje myśli pozostawały na takich samych obrotach jak zwykle.
Jednak nauczyłem się ostatnio dostrzegać pewną rzecz, bo sam ją otrzymałem. Ciemne oczy Chrisa spotkały te Laury; z rozmazanym makijażem wyglądające jeszcze bardziej wyniośle i arystokratycznie niż zwykle. Ale coś w jej spojrzeniu zdawało się łamać, jakby zaraz miała zrobić rzecz jeszcze bardziej niespodziewaną niż powstanie podczas rozmowy o przejściu na stronę porywaczy.
Dostrzegłem niepewny wyraz twarzy Cravena, jakby obawiał się co dziewczyna pragnie zrobić. Jego wzrok nie był karcący, nie upominał. Był przepełniony troską, jaką nie spodziewałbym się, że mógłby obdarzyć kogoś takiego jak Laura Macmillan, arogancka Krukonka, dążąca do sukcesu i uwielbienia, łamiąca serca i wyciskająca łzy. Taką jaką była nam znana.
Między tym dwojgiem można było wyczuć swoistą więź, miłość. Ta myśl uderzyła mnie jak piorun, w końcu uświadamiając mi złożoność ludzkich uczuć i paradoksalność, którą powinienem zauważyć patrząc na wszystkich, którzy znajdowali się w tym pokoju. Na Puckeya i Lily zasiadającą po drugiej stronie stołu, na Nathana i Evie, nawet Ala i Chloe, którzy także mogliby być postrzegani jako osoby zupełnie do siebie nie pasujące, nie mogące się przyciągać jak dwa magnesy. I wreszcie zrozumiałem, że to samo tyczy się mnie i Rose. Wszyscy padliśmy ofiarą bezlitosnej, absurdalnej miłości i jeszcze bylibyśmy w stanie jej podziękować, gdyby to uczucie mogło się zmaterializować.
Mógłbym przysiąc, że usta Laury zadrżały, zanim sięgnęła ręką ku dłoni Chrisa.
Na chwilę spotkały się, ale po chwili rozłączyły, przerywając cienką nić porozumienia i zaufania, ciepła, wspomnień i żaru, która musiała panować między nimi. Nieodwracalnie okaleczyli stan, w którym się znajdowali.
-Zdecydowałam się- jej głos był stanowczy, broda uniesiona do góry, wzrok poważny- Zostanę jedną z was...dobrowolnie.

,, Love is drowning in a deep well,
All the secrets, and nobody else to tell.
Take the money, why don't honey?

Blindness.''
*U2-Love is Blindness

sobota, 3 maja 2014

Rozdział 21


Lily

Byłam pewna. Pewna tego co robię i kim jestem. Moje dłonie zaciskały się wokół ubrań kuzynki, kiedy zagłębiałam się do opuszczonego budynku, który kiedyś musiał być szkołą z internetem. Choć chłopcy stawiali na zakład psychiatryczny myślę, że tylko nie mogli mówić na serio. Przestałam czuć na swojej skórze powiew jesiennego powietrza; zastąpił go stęchły smród, którego nie mogły pokonać żadne odświeżacze powietrza czy środki czyszczące. Miałam na sobie kominiarkę, a w stroju wyglądałam jak chudy chłopak; inaczej niż zwykle. W ręku trzymałam własną różdżkę, a w jednej z kieszeni spodni czułam cudzą własność, własność Krukonki.

Moi towarzysze szli przede mną, trzymając swoich więźniów w podobny sposób. Toby otworzył drzwi do jednego z pokoi. Wiedziałam, że to był on; znałam jego budowę ciała niemal tak, jak znałam własne; jego rozbudowane mięśnie ramion, długie, szczupłe, ale silne nogi.  Naszym oczom ukazało się pomieszczenie, w którym stało kilka biurek i krzeseł. Skinął na nas byśmy za nim weszli, a następnie popchnął Evie Nott na jedno z chwiejnych siedzisk. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że   zostawiła go bez pozwolenia na wyjaśnienie, skąd wzięła się u niego niestabilność emocjonalna. Chciała,
by pozostał winny na wieki. Jej twarz była zlękniona, ale zdeterminowana do walki.
Dobrze- pomyślałam z przekąsem
Nie potrafiłam jej współczuć. Była dodatkowym czynnikiem działającym na zniszczoną  psychikę Toby'ego, który był dla mnie wyszystkim. Zwiększała jego ból, którego był zmuszony nie okazywać.  Zagrażała mi. Za każdym razem, gdy studiowałam piękne rysy Puckeya w mojej głowie pojawiało się ponownie wspomnienie płaczu na korytarzu w Hogwarcie i słonego smaku łez w moich ustach, podczas naszego długiego pocałunku.
Jednym, szybkim ruchem odsłonił twarz, przybierając tę imitację uśmiechu niewyrażającą ani szczypty radości, tak jakby w ogóle nie skrywał jej w zakamarkach swojej czarnej duszy.
Dziewczyna siedząca na krześle zaczęła na niego przeklinać i miotać się, ale on bez większego wysiłku trzymał ją za ramiona tak, że nie mogła wstać. Skinął głową i wszyscy zdjęliśmy kominiarki, naraz obserwując zdziwienie obecnych. Patrzyłam na grymasy zgromadzonych, ekspresje jakie wyrażały ich ciała. Na Nathana trzymanego przez Blake'a, na Toby'ego i Nott...
Wtedy Scorpius Malfoy, genialny przyjaciel mojego genialnego brata zaczął się wyrywać z objęć obejmującego go Rona Weasleya, który trzymał różdżkę przy jego szyi. Może udałoby mu się wyswobodzić, gdyby nie końcówka patyka wbijająca mu się coraz głębiej w skórę i słowa Inez odbijające się echem po pomieszczeniu. Właśnie do niego weszła.
-Spróbuj się ruszyć, a nie zostanie po niej nawet proch. Nie jest aż tak dobrą czarownicą byśmy nie poświęcili jej dla własnych korzyści.
Głos Arnaud był opanowany, a wyraz twarzy blondyna beznadziejny. Wyglądał jakby był rozdarty pomiędzy tym co pragnie zrobić, a tym co może.
Ale tak wcale nie było. Z pewnością nic nie zrobilibyśmy Malfoyowi, bo jego rodzina kiedyś służyła najpotężniejszemu czarodziejowi władającemu czarną magią. Niewątpliwie był też utalentowany. 
W naszych rękach mógłby stać się dopracowaną zabawką..
Problem polegał na tym, że troszczył się o Nott i nigdy nie zaryzykowałby jej życia tak pochopnie.
- Nie obawiaj się, Evie. Zamierzam posłużyć się tobą, by przejąć władzę nad wspaniale zdeprawowanym światem- powiedział Toby z ustami prawie dotykającymi jej szyi, a potem podszedł do mnie i popychając Rose w stronę Blake'a chciwie wpił się w moje wargi.
- Zrobisz to, czy będziesz chciała czy nie. To nie ma nic wspólnego ze smutną historyjką z twojego dzieciństwa. Salazarze, jakby twój ojciec był niezadowolony, gdyby zobaczył swoją jedyną córeczkę stającą się gorszą od jego przodków, robiącą brzydkie rzeczy, bez choćby mrugnięcia okiem...-
mówił z zimną satysfakcją, patrząc wciąż w moje oczy, a wypowiadane słowa kierując do swojej byłej dziewczyny.
-Nie wiem jak sobie wyobrażasz mnie do tego zmusić, Puckey. Możesz zrobić mi wszystko, a ja i tak się nie zgodzę. A już tym bardziej nie możesz mieć wpływu na moje sumienie. Nigdy nie przypuszczałabym, że jesteś zdolny do takich rzeczy...Takich jak to... Jak możecie? A co ze Zbuntowanymi Byłymi Śmierciożercami?- wywarczała, ale mogłam wciąż usłyszeć nutę niepewności w jej głosie.
Twoja zgoda wcale nie będzie potrzebna-  brunet roześmiał się dźwięcznym śmiechem, tą melodią, która nawet po próbach wyparcia jej, nigdy nie opuszczała mojego umysłu. - Chyba nie chcesz Evie wyciągnąć od nas całego planu od razu, nieprawdaż? Gdzie tu jakakolwiek dramaturgia? Umniejszasz nam wszystkim całą zabawę.
Zacmokał i popchnął mnie za drzwi, a zanim sam opuścił pomieszczenie, powiedział bandzie,
by znaleźli gościom ,,ekskluzywne'' pokoje, by sprawdzić czy ktoś przełamie się i zechcę robić dobrowolnie to, czego zażądamy w zamian za pożywienie lub inne udogodnienia.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem, wreszcie odcinając nas od zbędnych gapiów. Chciałam by przyciągnął mnie do siebie, tak jak to zrobił przed chwilą, ale on tylko szedł wpatrzony w dal, jakby analizował labirynt, który układał się w jego głowie z bardzo licznych pomysłów, planów i spostrzeżeń. Miałam nadzieję, że znajdowałam się chociaż w najdalszym zakamarku tej plątaniny, co dla mnie byłoby czymś  o wiele cenniejszym od bycia centrum tego wszystkiego.
Robiło mi się tak bardzo gorąco, gdy liczyłam na to, że jestem jego słodką, najjaśniejszą tajemnicą. Iskierką rzucającą blask na ciemne wnętrze.
Nie wszedł po schodach, znajdujących się po naszej lewej stronie, tak jak podejrzewałam 
i oczekiwałam, ale skręcił w prawo, stając przed pokojem, w którym nigdy nie byłam. Mogłam dosłyszeć głośne śmiechy, dobiegające ze środka.
Bez słowa otworzył drzwi i wciągnął mnie za sobą do pomieszczenia. Na drewnianych krzesłach, 
siedzieli przywiązani Winters, Macmillan, Craven i mój pożal się Merlinie brat, Albus. Ich usta były zaklejone, a oczy błagalne. Wyprostowałam się, spoglądając na Toby'ego i grupkę trochę starszych ode mnie nastolatków, siedzącą w kącie pomieszczenia.
To oni się śmieli, pomyślałam, ale gdy tylko się tu pojawiliśmy zamilkli.
-Dobra robota, chłopcy- powiedział Puckey, lekko wykrzywiając kąciki ust- To pomoże zmusić resztę do współpracy. Coś mi się wydaję, że ci idioci mają silną wolę.
Zaraz po tym jak to powiedział wszyscy ryknęli śmiechem, w końcu także on szerzej się uśmiechnął.
Podszedł do Pottera, który patrzył się na mnie wytrzeszczonymi oczami, jakby chciał mnie zganić albo zwyzywać, powiedzieć, że mnie ostrzegał i że się na mnie zawiódł. Cóż niestety nie mógł tego zrobić.
Toby wlepił w niego spojrzenie swoich groźnych oczu.
-Zdziwiony? Tak właśnie znasz swoją rodzinę. Tak właśnie cię kochają.- po czym przybliżył się do niego jeszcze bardziej i dodał na odchodne- Nawet Ronald Weasley..przeciwko swojemu kochanemu siostrzeńcowi..i własnej córce.
Wyszedł tym razem, nie dając mi żadnego znaku bym za nim poszła, ale i tak zrobiłam to bez większego zastanowienia, nawet nie spoglądając na Albusa.
-Gdzie teraz idziemy?- spytałam najbardziej uwodzicielskim tonem na jaki było mnie stać.
Westchnął, idąc w stronę schodów.
-Odetchnijmy.

Weszliśmy do jego pokoju: wąskiego o białych ścianach, z których powoli odłaziła farba, z dwoma łóżkami, które złączył ze sobą i ubraniami porozrzucanymi po podłodze. Automatycznie schyliłam się by je podnieść, ukradkiem wąchając czy został na nich jego zapach.
 Po zapaleniu ledwo działającej żarówki, opadł na łóżko nawet nie zdejmując butów, krzyżując wyprostowane nogi, i zakładając ręce za głowę. Coś w jego luźnej postawie, w braku przejmowania się czymkolwiek, sprawiało, że chciałam, by to na mnie skupił swoją uwagę. I czasem się udawało.
Wystarczająco często bym stała się mu bezgranicznie oddana. Wyciągnął rękę w moją stronę, patrzyłam na nią, starając się zapamiętać ten jeden z nielicznych momentów, gdy nie stara się mnie odepchnąć lub nie czeka, aż sama zrobię krok w jego stronę.
Złapałam ją i poczułam przyjemny chłód jego skóry na mojej dłoni. Miałam dreszcze, ale usiadłam przed nim po turecku. Nasze palce wciąż były splecione, cisza wokół nas dawała tej chwili jakiś element fantastyki, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Czułam się jakbym śniła, a czas leciał wolniej. Jakby nie ważne było wszystko na czym mi kiedyś zależało, wszystko, co kiedykolwiek straciłam. Teraz zdawałam się mieć to, czego pragnęłam.
Oddychał głośno, kiedy oparł głowę o moje ramię.
-Jak zwykle wykonałaś plan perfekcyjnie. Wiedziałem, że dasz radę. Wierzyłem w to.- wyznał, a mnie od razu zrobiło się cieplej.
Miałam wrażenie, że się rumienie, ale on i tak zamknął  oczy.
-Nie rozmawiajmy o pracy, Toby- powiedziałam powoli, wkładając rękę w jego ciemne włosy.
Podniósł głowę. Wyglądał tak niewinnie, tak złudnie. Uroda z całą pewnością była jego atutem, tym co maskowało bitwy, jakie toczył z innymi, jak również z samym sobą.
-Gdzieś słyszałem, że jeśli się lubi swoją pracę to nie traktuje się jej jak pracy. Może prawdziwy ja i to co robię, to nie są dwie różne rzeczy, tylko jedna, której nie da się rozdzielić. Ani ja ani ty nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy non stop nie pragnęli udowodnić, że jednak możemy coś osiągnąć, chociaż nikt nigdy nie pokładał w nas nadziei.
Przejechałam palcem po jego gładkim, bladym policzku. Kochałam te momenty, gdy był ze mną całkowicie szczery, mówił o tym za czym goni i czemu, a nie był ograniczony do zdobywania swoich, dla niektórych przerażających, celów.
Zanim zdążył coś dodać zaczęłam całować go, by wiedział jak wiele dla mnie znaczy, poczuł choć trochę tego co ja czułam za każdym razem, gdy go widziałam.
Moje nogi oplotły się wokół jego ciała. Nacisnął na moje ramiona, tak, że leżałam po chwili na łóżku. Zdjął gumkę z moich włosów, sprawiając, że moje rude loki rozsypały się po pościeli.
Pocałował mnie w szyję i powiedział szeptem:
- Przyjdę za sekundę.
Kiedy zniknął za drzwiami łazienki zdjęłam bluzkę, pozostając w czarnym koronkowym staniku. Ułożyłam się na pościeli i kiedy wrócił w samych spodniach, lekko zsuwających mu się z bioder, pozwoliliśmy sobie zatracić się w tym uczuciu.
Nie myślałam ani przez chwilę o tym, że byłam strasznie młoda. Za młoda byłam też na porywanie ludzi i igranie z prawem, a i tak mnie to nie powstrzymywało.
Mimo wszystko zapytałam, lekko się podnosząc, zanim to pytanie zupełnie wyleciało z mojej głowy:
-Nie przeszkadza ci, że jestem od ciebie dwa lata młodsza?
Popatrzył się na mnie z lekko rozbawioną miną, przeczesując palcami kruczoczarne włosy.
-Jestem psychopatą, kochanie. Myślisz, że przejmuję się takimi rzeczami?
Roześmiałam się perlistym śmiechem, ponownie kładąc się, tym razem czując pod sobą złączenie łóżek.
Zdziwiłam się, kiedy położył się obok mnie i zaczął rysować kółka na moim brzuchu.
-Wiesz co znaczy twoje imię, Lil? Kwiat, który jest bardzo ozdobny i różnokolorowy, z czego z pewnością zdajesz sobie sprawę- powiedział, po czym oparł się na rękach-
Ale za pewne nie wiesz, że ta roślina oznacza perfekcję i czystość. Z tym pierwszym zgadzam się niesprzecznie, ale to drugie chcesz z siebie wyperswadować. Ja jestem zły, i tak jak wiem na co cię stać, wiem, że nie powinnaś stawać się coraz bardziej podobna do mnie.
-Dlaczego właściwie to mówisz?- zapytałam, marszcząc brwi.
-Wciąż wiele o mnie nie wiesz...Jesteś jedyną osobą, którą naprawdę obchodzi całe moje życie i to czego pragnę, ale nie stawaj się mną. Wiem, że pozwalam ci na to, ale chcę dla nas jak najlepiej.
Pocałował mnie krótko w czoło i podszedł do okna, w którym brakowało klamki. Jego wzrok był skupiony na uschłej trawie, która porastała teren wokół budynku.
-Jestem jak ta ziemia. Zniszczony. Ale nie poddam się teraz, rozumiesz? Pragnąłem władzy i wciąż jej pragnę...
Usiadłam wpatrując się w jego odbicie w szybie i  zastanawiając się, co ono mogło znaczyć. Chciałabym wtedy dokładnie wszystko rozumieć, ale nie było mi to dane.
-A co znaczy imię Toby?- powiedziałam, a kiedy skierował na mnie swój przenikliwy wzrok, dodałam niepewnie- Tego nie powiedziałeś.
Na jego twarzy wymalował się jakiś rodzaj zamyślenia i próbującego nad nim wygrać smutku.
-To skrót od biblijnego imienia, Tobias. ,,Jahwe jest moim bogactwem''. Trzeba przyznać, że wybór tatusia jest trochę nietrafny. Szczególnie, że był niewierzący.
Zmarszczyłam brwi.
-Powiedziałeś ,,był''.
-Doprawdy? Musiałem się pomylić.
Bez zastanowienia wstałam i podeszłam do niego od tyłu, oplatając jego szerokie ramiona rękoma.
Powiedz mi prawdę.
Myślałam, że odepchnie mnie,ale on zaczął mówić lekko schrypniętym głosem:
-Był jednym z tych, którzy napadli na dom Malfoyów. Też był kiedyś Śmierciożercą, ale nikt o tym nie wiedział. Gdy byłem mały nie rozumiałem właściwie jaki był. Potem powoli zacząłem się stawać do niego podobny. Ale jeszcze przed szkołą nigdy nie uderzyłbym kobiety. Kiedy do niej poszedłem, dwa lata po tym jak ojca aresztowali, nawet próbowałem się zaprzyjaźnić z Nott, bo czułem się winny. W efekcie chyba stałem się gorszy od niego. Przynajmniej nie jestem nieudolny jak on. Teraz pewnie siedzi w Azkabanie i nawet nie wie kim jest.
Skończył mówić i nastała dziwna pauza, która zdawała się nie mieć końca.
Zaczęłam błądzić po jego karku ustami. Po paru sekundach, dłużących się niczym godziny odwrócił się wreszcie do mnie.
Kochałam go. Jego momenty zwątpienia i jego zepsutą stronę. On rozumiał też mnie. Oboje nie mieliśmy wielkich szans, by naprawdę coś osiągnąć. Ja zawsze byłam przyćmiona całokształtem Ala- jego inteligencją, wszechstronnością, talentami, cierpliwością i uprzejmością do każdego. Ja od dziecka sprawiałam kłopoty, byłam słaba w nauce i nie potrafiłam przestać pakować się w kłopoty. James był bardziej podobny do mnie, ale on zawsze potrafił być szczęśliwy, a mi nieodmiennie brakowało uwagi rodziny, chłopców, sukcesów. Czułam, że nigdzie nie mam szans dojść. 
A pragnęłam wiele.
W którymś momencie życia zapomniałam, że muszę umieć coś więcej niż tylko ładnie się ubrać czy kupić sobie kolejną nową rzecz. I może wtedy zgubiłam to, czego mi brakowało.

Przy nim czułam, że nie jestem sama. Mogłam zrobić dla niego wszystko i nie obchodziło mnie, że to szalone. Opadliśmy ponownie na twardy materac, marząc, że kiedyś zmieni się on w luksusowy, wygodny, dopasowujący się do naszych ciał. I nie będzie on zasługą pieniędzy mojego ojca, który jest człowiekiem tak dobrym, że nigdy nie będzie mi dane wyjść z jego blasku i sprostać oczekiwaniom postawionym przez rodzinę.
W świetle jakie rzucało wyblakłe słońce wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle.
Spędzanie z nim czasu było jak szybkie tonięcie; niebezpieczne, ale złudnie słodkie.
W mojej głowie było wiele jego obrazów, ale w tamtym momencie widziałam tylko dwa:
aktualny i taki jaki może się stać, z tym wszystkim czego pragnie.
Czułam wypełniający mnie żar, który póki byłam bardzo blisko niego, był niesamowicie żywy. Nigdy nie chciałam pozbyć się tego uczucia, nawet jeśli wiedziałam, że sama ta myśl wydaje się absurdalna 
i chora. Pakowałam się w jego sidła jak mucha w pajęczynę pająka i czułam się z tym dobrze. W bardzo dziwny i poplątany sposób bezpiecznie.


Rose

Ciemność była wszędzie. Otaczała mnie, rosła w moim sercu i umyśle, zdawała się przenikać przez każdy skrawek światła jakiemu udało się zaplątać gdzieś pośród esencji mroku. Znajdowałam się w pod ziemią w piwnicy, w pomieszczeniu pozbawionym elektryczności. Przywlekli mnie tam siłą, chociaż próbowałam się wyrywać, płakałam łzami bezradności, błagającymi o litość i wyjaśnienia. To czego byłam świadkiem, porwanie, zmroziło mi krew w żyłach. Po tym jak zginął mój ojciec nie wyobrażałam sobie większego cierpienia od tego, które dopadło mnie wtedy; tamto sprawiało, że czułam pustkę, jakby ktoś wyrwał z mojego serca cząstkę mnie i pozostawił po niej tylko nieidealną pamięć. Ale to uczucie było inne. Patrzyłam na to jak dwie bardzo ważne osoby zdradzają mnie, narażają moje życie i życie drogich mi osób dla własnych korzyści. Na swojego własnego ojca, za którym tak tęskniłam, o którego tak się obawiałam oraz kuzynkę, której dobra pragnęłam, mimo tego jak bardzo się różniłyśmy.
Którą kochałam, choć może nie potrafiłam okazać jej w odpowiedni sposób mojej miłości.
Miałam wrażenie, jakby moje serce rozdarło się na krwawiące kawałki, na dwie części- jedną przeżywającą ogromną stratę i zawód związany z tym, co zrobili członkowie mojej rodziny oraz drugą obawiającą się o dobro moich przyjaciół. Gdzieś w mojej głowie pojawiała się jeszcze myśl, że sama jestem w niebezpieczeństwie i sprawiała ona, że po moim ciele przechodziły nieznośne dreszcze, ale odsuwałam ją od siebie jak najdalej potrafiłam. W miejsce niej wlatywały jednak inne, o wiele tragiczniejsze. Kiedy chłód w pomieszczeniu spowodowany nadchodzącą zimą i marnym ogrzewaniem dobierał się do mnie w coraz szybszym tempie, zaczęłam się zastanawiać, czy nie wolałabym skonać niż musieć robić rzeczy wbrew własnej woli. Chciałam umieć być taką osobą, ale obawiałam się, że nie będę potrafiła, nawet jeśli musiałabym potem żyć z poczuciem winy i ogarniającą mnie pustką. Nie potrafiłabym ze sobą skończyć. .
Na ile w takiej sytuacji mogłaby mi się w ogóle zdać smierć? Ani nie pomogłaby mi w uwolnieniu przyjaciół, bo nie miałam różdżki, a nasi porywacze mieli przewagę liczebną, ani nie widziałam nic w mroku. Co mogłam uczynić oprócz siedzenia i odbierania bólu, który napływał do mnie jak powódź, niszcząc na swojej drodze jedyną nadzieję?
W mojej głowie majaczyły wyraźne zarysy twarzy. Niewyrażające żadnych emocji oprócz zafascynowania Toby'm oblicze Lily, znajome rysy mojego ojca, który zanosił mnie jak byłam mała do łóżka, a gdy dorosłam zmuszał mnie do gotowania śniadań w soboty, w które był w domu i zanoszenia ich na tacy jeszcze śpiącej, zmęczonej pracą mamie. Widziałam nawet Nathana, który już nie kipiał energią jak dawniej. Twarz Evie, dziewczyny, która została porwana przez swojego byłego chłopaka, który w przeszłości już raz ją skrzywdził.
Wreszcie do mojego umysłu wkradł się Scorpius, sprawiając, że zaszlochałam cicho, choć przyszło mi to z trudem po tym jak wypłakałam ich tyle w czasie mojego przeniesienia z góry na sam dół przez własnego ojca. Ja przynajmniej nie musiałam zostać poddana Locomotor Mortis, bo tata był niewątpliwie ode mnie silniejszy. Evie, Nathan i Scorpius musieli, bo mogli sprawiać kłopoty Inez i  chudemu chłopakowi o bardzo jasne karnacji i krótko ostrzyżonych włosach.
Chociaż to wszystko było raczej dodatkowym zabezpieczeniem, bo drzwi wyjściowe i tak musiały być zamknięte.
Przypomniałam sobie całe siedem lat, w których miałam styczność z Malfoyem. A każde wspomnienie było jak kawałek szkła rozdzierający skórę stopy po niegdyś beztroskiej wędrówce boso. Jak droczyliśmy się ze sobą, tocząc dla zabawy wojny, w których na przemian wygrywaliśmy.
Jak działaliśmy na siebie niczym woda i ogień. Dużo czasu zajęło nam zrozumienie, że wcale się tak nie różnimy. Widziałam dokładnie w mojej głowie wizualizację Pokoju Życzeń, opatrywania Malfoya, jego widok w samym ręczniku z mokrymi, jasnymi włosami i zawadiackim uśmiechem. Czułam jakbym znów leżała na podłodze obok kanapy, ale tym razem samotnie. Mogłam ujrzeć nas, którzy po wyjściu z Balu Hallowenowego staliśmy przy zimnym murze i całowaliśmy się, zapominając o wszystkim, co nas otaczało, o wszystkim, co mogłoby nas od tego odwieść.
Nie mogliśmy wiedzieć jak szybko ta słodka chwila stanie się czymś dziwacznie odległym i pięknym.
Chciałam poczuć jak mnie przytula, jeszcze raz poczuć jego absurdalną ochronę.
Objęłam się rękoma tak, jakbym przytrzymywała jego ręce, powstrzymując go od oddalenia się ode mnie. Ale nie czułam temperatury jego ciała, nie czułam jego obecności.
W tłumie ludzi znajdującym się w mojej głowie zawirowały dwie  znane mi postacie. I o odetchnęłam.
Chloe i Albus.
Ich to wszystko ominęło. Byli bezpieczni. I mimo że byłam przekonana, że w tym momencie musieli się czuć podobnie jak ja, gdy dowiedziałam się o zniknięciu ojca, przynajmniej mogli cieszyć się chwilową niewiedzą. Byłam tak bardzo przekonana, że się nie mylę, że zapadłam w sen z wycieńczenia, nie wiedząc jak bardzo złudną nadzieją się podsycałam.

Nathan

Ściany między nami były cienkie i przepuszczające każdy rumor niczym marny mur, który zbudowałem między mną, a głębokimi uczuciami. Mogłem dosłyszeć szloch Evie, tak donośnie jakby siedziała obok mnie, ale nie mogłem jej pocieszyć. Nawet jakbym krzyknął, nie dałbym rady otrzeć jej łez. Po za tym po raz pierwszy czułem, że nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Wyrazy, które próbowały wydostać się z moich ust ginęły w otaczającej mnie przestrzeni zanim zdążyły wybrzmieć. Czułem złość, ale i bezsilność. Zacząłem walić pięścią w podłogę, tak, że zabolały mnie dłonie. To jednak nie mogło sprawić, że moje cierpienie psychicznie się umniejszy.
Spojrzałem się przez okno na powoli zachodzące słońce, obdarzające mój wzrok piękną paletą kolorów spowijających niebo. Roześmiałem się z mojej  postawy. Byłem niby sceptykiem, człowiekiem, który lekceważył i obalał każdą cudzą teorię, ale nie potrafiłem uwierzyć w to, że zmagania ludzi na Ziemi są bezcelowe. Zamknąłem oczy słysząc, że w pokoju obok robi się nieco ciszej, wyobraziłem sobie jak łzy Evie wysychają na jej policzkach, nie zostawiając po sobie śladu- tak jakby nigdy się na nich nie pojawiły. Wziąłem głęboki wdech, starając się wykrzesać z siebie siłę i odwagę. Starać się uwierzyć, że dane mi będzie pozostać sobą, bo jaki bym nie był, jak wiele rzeczy bym nie robił źle, ile ludzi bym nie ranił, wiedziałem, że zawsze człowiek, którym jestem naprawdę, człowiek,który nie jest zmuszony do podejmowania niechcianych decyzji; jest lepszy niż ten manipulowany przez kogoś innego.