Lily
,,
Love is blindness, I don't want to see
Won't
you wrap the night around me?
Oh,
my heart, love is blindness''
Obudziłam się zaplątana w poszarzałą
pościel parę milimetrów od Toby'ego. Oddychał miarowo, był pogrążony
pewnie w jakimś wyrazistym śnie, który wiedziałam, że prędzej
czy później sprawi, że wstanie; przestraszony lub
podekscytowany. Słońce rzucało delikatny blask na jego blade
ciało. Jeszcze nie całkiem przytomna założyłam na siebie
bieliznę. Opuszkami palców dotknęłam jego torsu, patrząc na jego spokój. Wyglądał inaczej niż o każdej porze dnia. Otworzył powieki, tak jakby nigdy nie spał. Mojemu dotykowi udało się przebić poprzez królestwo jego podświadomości.
-Dzień dobry, Lil.- wyszeptał,
okręcając się w moją stronę, a potem wdychając zapach rudych włosów.
Przez chwilę wydawało mi się, że
mógłby tak spędzić resztę dnia; leżąc tak blisko mnie, że
byłam w stanie poczuć jego oddech i ciepło bijące z ciała.
Wtedy mogłabym przysiąc, że cichutko westchnął i sprężystym
ruchem wstał. Wciągnął na siebie czarne, dobrze skrojone
spodnie.
Oparłam się na ramieniu i zaczęłam
mu się przyglądać. Kiedy pochwycił mój wzrok, uśmiechnęłam
się szeroko, pokazując mu zęby.
-To co planujesz na dzisiaj,
kochanie?
-Tak samo popaprane rzeczy jak na
co dzień, akurat nie musisz się obawiać. Nie będę psuł ci
zabawy, niszcząc z samego rana otoczkę tajemnicy, którą spowity
jest nasz dzisiejszy plan zajęć- mówił niby nonszalanckim tonem-
A teraz chodź tu.
Zachęcił mnie gestem, żebym do
niego podeszła.
Kiedy to zrobiłam wziął moją twarz
w swoje ręce i pocałował w czoło- ten gest zdawał mi się
dziwny jak na niego, przepełniony jakiegoś rodzaju czułością,
którą zawsze chciałam z jego strony poczuć, ale nigdy nie byłam
do końca pewna czy mi ją okazuje. Czy po prostu nie
byłam zapychaczem czasu, kimś potrzebnym mu tak jak rzecz. Czy był
on w ogóle zdolny dalej kochać?
Mimo obaw, że mogłam nie znaczyć
dla niego tyle, co on dla mnie, byłam przy nim. Kiedy zachowywał się tak jak wtedy czułam się, jakbym zaraz miała się
roztopić i zostawić jedynie wosk po lichym świetle, chcącym
zabłysnąć jaśniejszym płomieniem.
-Ubierz się, pokarzę ci coś.
Od razu, gdy usłyszałam polecenie
skierowałam się w stronę starego, ciężkiego kufra, pokrytego
warstwą kurzu. Zaczęłam podnosić do góry ciężkie wieko, gdy
Toby zaszedł mnie od tyłu i jedną ręką je dla mnie podtrzymał.
Posłałam mu wdzięczny uśmiech,
będący zapewne jedynie ulotnym obrazem w porównaniu z jego
perfekcyjnie uchwyconą twarzą. Jej elementy musiały być
dziedzictwem najlepszych cech rodziców.
Wskazał na ładną kwiecistą bluzkę
i kremowy kardigan.
Dotknął ustami mojej skóry.
-Rozjaśnij tę ciemną dziurę.
Zaczęłam przebierać się przed nim, by zwrócić na siebie uwagę. Spojrzałam się przez
ramię i rzeczywiście napotkałam jego intensywne spojrzenie.
Kiedy byłam już gotowa, wziął
mnie pod rękę i wyprowadził z tego paskudnego pokoju do ciemnych korytarzy.
Szedł dość szybko, a kroki stawiane
przez niego były dwa razy większe od moich. Silna, wysoka sylwetka Toby'ego była
przeciwieństwem mojej niskiej i chudej postury, co sprawiało, że
nasze cienie odbijające się na ścianach bardzo widocznie ze sobą
kontrastowały.
Po stosunkowo krótkim spacerze po
budynku, wreszcie stanął pozwalając mi zaczerpnąć trochę
powietrza. Otworzył drzwi, znajdujące się centralnie przed nami.
Zdałam sobie sprawę, że znowu zaprowadził mnie do zupełnie
nieznanego mi pomieszczenia. Byłoby całkiem białe, gdyby nie to,
że nikt o nie nie dbał. Kiedy postawiliśmy pierwszy krok w
pokoju, stara podłoga zaskrzypiała pod naszymi stopami. W z
pewnością liczącej sobie wiele lat lampie, zwisającej niepewnie
z popękanego sufitu, paliła się tylko jedna z żarówek.
Oprócz zniszczonego drewnianego
biurka o chwiejnej konstrukcji oraz paru szafek, w sali znajdował
się także nieznany mi przedmiot wyglądający jak duża, kamienna
misa na podwyższeniu.
Brunet oparł się o tę rzecz, której
nie potrafiłam nazwać i zatopił wzrok w czymś, co znajdowało się
w środku niej. Nie przypuszczając, co zaraz zobaczę zbliżyłam
się do niego lekko niepewnym krokiem. Złapał mnie za rękę, a
drugą sięgnął po różdżkę. Skierował magiczny patyk w stronę
skroni i zanim zdążyłam zareagować inaczej niż tylko się
wzdrygnąć, jakby znikąd pojawiło się coś przejrzystego, kierowanego przez niego różdżką jak zaklęcie.
Obce zjawisko rozpłynęło się w błyszczącej biało-srebrnej substancji,
ktora wypełniała naczynie. Wyraz twarzy Puckeya ukazywał skupienie i determinację. Poczułam się
jakbym nic nie wiedziała. Bez przerwy mnie zaskakiwał i
nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jednak wciąż jestem
dzieckiem i szukam zbyt mocnych wrażeń na swój wiek.
Tego typu myśli jednak znikały tak
szybko jak się pojawiały.
Powiedział, że będę musiała
zanurzyć głowę w tej cieczy i zapewnił, że on zrobi to samo. Z
początku poczułam lekką obawę, ale wzięłam głęboki oddech,
zdając sobie sprawę jak głupio, strachliwie i nieufnie wobec niego
się zachowuję. Zanim pokój, w którym się znajdowaliśmy rozmył się przed naszymi oczami, zdążyłam zapamiętać
chłód jego dotyku i każdy szczegół otoczenia.
Gdy wokół nas zaczął formować się
zupełnie inny krajobraz, zaczęłam rozglądać się dookoła,
niemal wyrywając dłoń z uścisku Toby'ego.
Znajdowaliśmy się na polanie przy
brzozowym lesie. Trawa, na której staliśmy wydawała mi się tak
realna i świeża, jakbym znów stąpała po żyznych ziemiach
Hogwartu. Chłopak mocniej ścisnął moją rękę i pociągnął
mnie w stronę miasta, które po chwili ukazało się na horyzoncie.
Słońce świeciło delikatnym blaskiem, gdy przekroczyliśmy mury
miasteczka jak z baśni. Wszystkie domy były
identyczne, kręte uliczki tętniły życiem. Dzieci bawily się,
staruszki oraz młodzi mężczyźni stali przy targowiskach,
zachęcając przechodnich do kupna swojego towaru.
Otaczająca mnie rzeczywistość wydawała się zbyt spokojna, ułożona i odpychająca w swojej prostocie,
zupełnie jakbym ponownie znalazła się w salonie w domu
Potterów podczas jednego z większych świąt, kiedy zjeżdżała
się cała rodzina. Natychmiast zapragnęłam stamtąd uciekać.
Toby jakby czytając w moich myślach, wzmocnił uścisk i posłał mi pokrzepiające, ale surowe
spojrzenie. Rozumiał, że mogę obawiać się tego, co zobaczę, ale
dawał mi do zrozumienia, że przebywanie w tym miejscu jest dla
niego ważne, a dla mnie konieczne, jeżeli utrzymuję z nim tak
bliski kontakt. I wtedy poczułam jak znikąd napływa do mnie
absurdalna, silna pewność siebie i niezłomna odwaga, która zawsze
łączyła się tylko z jego osobą. Jeżeli pragnął bym coś
zrobiła, ja też tego chciałam. Każde marzenie tego chłopaka stawało się moim, każde jego uczucie przepływało na mnie,
uchylając mi tylko rąbka swojego zalążku.
Spacerowaliśmy pośród nierealnej
rzeczywistości, a ja wciąż nie rozumiałam, co my właściwie tam
robimy. Ale nie odzywałam się, ani słowem. Ponownie zastanawiałam
się, jakie obrazy i zdania przepływają przez umysł mojego
towarzysza, kiedy przechadza się ze mną pod rękę.
Gdy znaleźliśmy się na rozstaju
dróg, do moich uszu znikąd dobiegły krzyki mężczyzn, damskie
piski, dziecięcy szloch. Czułam jakby te o wiele za wysokie dźwięki
przeszywały mnie na wskroś, sprawiając, że nie mogłam się od
nich uwolnić. Spanikowana próbowałam namierzyć źródło hałasu,
równocześnie błądząc ręką w poszukiwaniu kieszeni spodni, w
której znajdowała się różdżka.
Nagle poczułam jak czyjeś silne ręce
oplatają mnie od tyłu, tak mocno i gwałtownie, że przez chwilę
zapomniałam jak oddychać. Myślałam, że ktoś próbuje mnie
zaatakować, więc zaczęłam się bezradnie wyrywać, kopać i
krzyczeć. Gdy oprawca pochylił się nade mną ujrzałam znajome
magnetyzujące oczy, okolone długimi rzęsami.
-Nie ruszaj się- szepnął .
-Ludzie panikują, Coś złego się
dzieje. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. A ty mówisz mi, że mam
się nie ruszać. Wiesz jak bardzo logiczny jest ten sposób
myślenia, prawda?- powiedziałam trochę za ostrym tonem, ale on w
żaden sposób nie zareagował.
-A Rose? Rosie, tak na nią mówicie? Co z nią?
Z niepewnością próbującą znaleźć
drogę do mojego serca, wlepiłam wzrok w scenę rozgrywającą się
na ulicy. Z pobliskiej staroświeckiej kamiennicy wypadło czworo
mężczyzn z sadystycznymi uśmiechami na groźnie wyglądających
twarzach i z różdżkami w rękach. Troje z nich zanim
ktokolwiek zdążył zareagować przebiegło obok nas i
rozpłynęło się w powietrzu.
Wysoki szatyn o podłużnej brodzie i
dużym zaroście zatrzymał się. Odwróciwszy się, skierował
zaklęcie w stronę domu, z którego wybiegł razem ze swoimi
przyjaciółmi. To wydarzyło się w mgnieniu oka; tak szybko, że
mój mózg nie nadążył z przetworzeniem informacji. Z końca
patyka wyleciał monstrualny, ognisty wąż, który w milisekundę
podpalił budowlę, następnie rozprzestrzeniając się na
sąsiednią. Usłyszałam przeraźliwe wrzaski małych dzieci. Poczułam uciążliwy zapach dymu, unoszącego się znad powoli
niszczejących budynków, w których jeszcze parę minut wcześniej
ktoś prowadził spokojne życie. Na pewno nie przypuszczał , że w taki
sposób dobiegnie ono końca.
Zaklęcie Szatańskiej Pożogi.
Słyszałam o nim z opowieści ojca o
Bitwie o Hogwart. Gdy opisywał on jego moc, zawsze przewracałam
oczami, nie wierząc jak bardzo niszczący może być ten żywioł. Powoli opanowywało mnie przerażenie, takie jak to, które
już zniewoliło ciała części mieszkańców, którzy wpatrywali
się bezradnie w wynik czarno-magicznego zaklęcia. Powoli pochłaniało wszystko na swojej drodze, pozostawiającego
jedynie czas podsycający nasze przerażenie do takiego stopnia, że
mogliśmy nie mieć już szans się uratować. Przez ten obraz
naszej wspólnej rozpaczy przebiegł brukowanym chodnikiem czarnooki
chłopczyk o przydługich włosach, który wydał mi się dziwnie znajomy. Ciągnął za sobą kobietę, która
musiała być jego matką. Ona z kolei ściskała dłoń jego ojca,
swojego męża. Zdawało mi się, że po tym jak zauważyli ogień
spowijający budynki stojące po ich prawej stronie, przyśpieszyli
swoje tempo.
Widziałam obawę w nic
nierozumiejących oczach rodziców i determinację dziecka.
Stopy gromady odbijały się szybko po powierzchni ziemi, w
desperackim akcie ucieczki. Jakimś cudem umknęli zanim ogromne,
ogniste zwierze z paskudnym długim, syczącym językiem rzuciło
się w stronę tłumu, któremu nie udało się z różnych powodów
uciec z miejsca zdarzenia. To był ten czas, kiedy musieliśmy
jakoś zareagować albo mogliśmy się pożegnać z życiem. Ale
Toby zachowywał się, jakby nic nie widział i nic nie słyszał.
Nawet nie poczuł moich rąk od nowa zaczynających bić go z całych
sił. Stał jak kłoda czekająca na spalenie. Ogień zdawał
się płonąć w jego oczach, jakby zaczął podsycać
się jego ciałem. I byłam też ja; objęta jego ramionami
niczym sidłami mięsożernej rośliny. Nie mogłam uciec, nie
mogłam się nawet poruszyć. Ale po chwili zdałam sobie sprawę,
że nawet jeśli miałabym taką możliwość, nie zostawiłabym go
samego pośród tego koszmaru.
Bez żadnego ostrzeżenia ogień
podpełzł w naszym kierunku. Miałam wrażenie, jakby ciągnęło go
do nas jak magnes: niszczycielska natura do człowieka-niszczyciela.
Zamknęłam oczy, przygotowując się
na ból, na który nie mogłam się przygotować, bo nigdy takiego
nie doświadczyłam. Czekałam na to, aż moje ciało zostanie
pożarte i spopielałe przez płomienie. Na jasne światełko w tunelu,
o wiele delikatniejsze i subtelniejsze niż czerwone powoli
spowijające miasteczko.
To na co czekałam nie nadeszło.
Wciąż czułam dotyk Toby'ego i nie wydawało mi się, by
cokolwiek się zmieniło. Powoli otworzyłam oczy do połowy, w
przestrachu, że jednak już może być po wszystkim, że zemdlałam
i teraz znajduję się gdzieś daleko poza granicą swojej
wyobraźni lub że znalazłam się w obliczu nieznanej,
niezmierzonej pustki. I, że tak już będzie zawsze.
Jednak moim oczom ukazało się coś
zupełnie innego. Byliśmy w płomieniach. Dosłownie. Lizały nasze ciała; byliśmy przez nie otoczeni jak przez trąbę
powietrzną. Z moich płuc wydobył się śmiech, szaleńczy śmiech
ulgi. Toby okręcił mnie wokół siebie i spojrzał w moje oczy.
I
wtedy sobie zdałam sprawę kim był mały chłopiec.
Jak mogłam go od razu nie poznać...
Moje szczęście zamieniło się w łzę
smutku spływającą po bladym policzku. Chciałam dotknąć jego
twarzy, ale wtedy cały obraz zaczął się rozmazywać. Ogień
bieleć. Wszystkie barwy zaczęły blaknąć, zarysy tracić
kształt.. W końcu znów znalazłam się w znajomym pokoju, mój
wzrok napotkał palącą się w żyrandolu lampkę. Zrobiło mi się
niedobrze. Napotkałam jeszcze opanowany wzrok Toby'ego i osunęłam
się w jego ramionach, tracąc kontakt z rzeczywistością, którą
przestałam już rozumieć.
Odzyskałam przytomność, leżąc znów
na wąskim łożu w pokoju ukochanego. Moja głowa spoczywała na
jego kolanach, a jego dłonie gładziły mnie po włosach. Zamknęłam
ponownie oczy, starając się zebrać do kupy po tym, co zobaczyłam. Pomimo, że zobaczyłam, nie uwierzyłam.
Wszystko, co wydarzyło się w tym
miasteczku...było boleśnie realne i bliskie. Nie mogłam
uwierzyć, że mógł to być tylko miraż. Za moimi powiekami była ciemność, która
przypominała mi o barwie oczu małego chłopca oraz Toby'ego. Teraz
kiedy skojarzyłam fakty, nie miałam wątpliwości, że te niemal
czarne tęczówki należą do jednej, tej samej osoby.
Zdobyłam się na spojrzenie w jego
ładną twarz i dwa niby węgielki, które teraz przywodziły mi na
myśl pożar; początek nagłego zniszczenia.
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, patrzyłam na niego osłupiała, otumaniona i zmęczona
wszystkimi nowościami, których zawsze tak bardzo pragnęłam. Nie
wiedziałam, że mogą być, aż tak silne i w ten sposób na mnie
oddziaływać. Nie rozumiałam, że możemy sprawić, że wiele
miejsc zostanie w podobny sposób zniszczonych, wiele ludzi zabitych.
Wcześniej w głowie miałam tylko miłość i cel, którym była
władza. Później zdałam sobie sprawę, że myślałam tylko o tym
co dotyczyło mnie i Toby'ego. Ale co z ludźmi, którym
zdewastowaliśmy lub zdewastujemy życie, bądź z tymi, którym ono
może zostać odebrane?
Czy to mogło być właściwą ceną za
szczęście pojedynczych istnień?
Odkąd tylko zaczęłam być większym
dzieckiem wiedziałam, że niektóre rzeczy nie mają adekwatnych cen
do swojej wartości. Mimo to byli tacy co za nimi szaleli i daliby
bardzo wiele, by je zyskać na własność.
Ja oraz Toby staliśmy się pewnego
dnia, takim typem ludzi.
Byliśmy niczym zakupoholicy wielkich
okazji. Cieszyliśmy się tylko dużymi rzeczami, zasługującymi na
cudzy respekt. Nie ważne było to, jakim cudem je zdobywaliśmy, ile
osób nie mogło ich dostać w swoje ręce, ile osób mogło się
nimi brzydzić. Ważne pozostawało to, czy znajdowały się one w naszym posiadaniu.
-To się wydarzyło. Miałem 8 lat,
kiedy czworo mężczyzn wpadło do domu czarodziei nieczystej krwi i
zrobiło nieładne zamieszanie. Gdyby nie krzyki nie zorientowałbym
się, że cokolwiek się dzieję. Siedziałbym w domu położonym
parę uliczek dalej wraz z rodzicami, spędzając w nim czas. Nie związałbym na to, że brakowało w nim ciepła..fundamentu budowli-
prychnął, ale mogłam wyczuć nutkę melancholii w jego dźwięcznym
głosie- Przez okno zauważyłem obłoczek dymu. Podbiegłem do
rodziców, szarpiąc ich za rękawy, próbując
zwrócić ich uwagę. Ale oni mnie nie słuchali. Jak zwykle.
Uważali mnie za durnego bachora, który był potrzebny tylko po to, żeby
został dziedzicem majątku i nazwiska. Pociągnęłam za rękę matkę,
wściekała się, ale nie potrafiła oprzeć się mnie.
W ostatniej chwili ojciec złapał ją za rękę,
wychodząc za nami.
Chyba podejrzewał, że możemy chcieć
po prostu od niego uciec. Traktował matkę jak szmatę. Bił ją,
wrzeszczał na nią, obwiniał za własne niepowodzenia i
wyładowywał na niej gniew, który gromadził się pod jego skórą
codziennie na nowo. Bo zawsze było coś z czego był niezadowolony.
Nie zareagowałem, nie kazałem mu się
odwalić, chociaż nienawidziłem go z całego serca.
Żałuję, że tego nie zrobiłem, za
każdym razem. I to straszne, ale myślę, że do takich uczuć
zdążyłem się przyzwyczaić. Kiedy biegliśmy obok budynku płonącego
dzikim ogniem, jedynym o czym myślałem było wydostanie
nas, całej trójki, z centrum tragedii. Nie potrafiłem jako
dziecko być kimś okrutnym; wtedy żyła we mnie jeszcze ta niewinność,
która z czasem zaczynała powoli zanikać.
Przeprowadziliśmy się do Doliny
Godryka. Po jakimś czasie do naszego domu zawitali przyjaciele
ojca. Zaczęli opowiadać jak spalili dom tych zdrajców krwi i słuchali ich jęków. Śmieli się. Rechotali, wrzeszczeli...
Tata mimo że był zaskoczony i urażony tym, że nic nie wiedział o ich zamachu, bez mrugnięcia
okiem im wybaczył. A oni nawet nie pomyśleli o tym, by go uratować
przed pożarciem przez ogromnego ognistego węża. Potem od nowa
zaczęło się to, co ja i mama przeżywaliśmy przez tyle lat, nie
potrafiąc sobie pomóc. Nawet z nią nie miałem wspólnego
języka. Któregoś dnia, gdy wyszedłem z domu pobawić się z
chłopcami w moim wieku matka dowiedziała się, że ojciec wraz z
rzeczonymi kumplami napadł na dom rodziny dawniej służącej
Czarnemu Panu i dokonał morderstwa na Lucjuszu Malfoyu.
Został aresztowany, a matka popadła
w beznadziejną rozpacz mimo że wcale nie układało im się w
małżeństwie. Evie i Scorpius nawet nie wiedzą, kim byli
napadający. Nie zdają sobie sprawy, jaka wina ciąży na mojej
osobie. Nigdy nie poznali dokładnych faktów, dotyczących
tej tragedii, bo chcieli jak najszybciej się z nią pogodzić i
wymazać ją z pamięci...
Sięgnęłam ręką ku jego twarzy,
wodząc palcem po jego policzkach, zarysie ust...
Chciałam móc umniejszyć jego
cierpienie, ale wiedziałam, że nie mogę. Choćbym próbowała nie
byłabym wstanie udźwignąć jego bólu, nie mogłabym dźwigać
czegoś tak ciężkiego i raniącego, a równocześnie tak
świetlanego i nostalgicznie pięknego niczym sklepienie nieba
podtrzymywane przez Atlasa.
Pragnęłam wiedzieć dlaczego tak
naprawdę dąży do władzy nad światem magii i także każe swoim
podwładnym włamywać się do domów, szantażując i strasząc
innych ludzi. Mój umysł nie potrafił pojąć jego sprzeczności i
zawiłości. Głos Toby'ego przeciął moje myśli jak spadająca
gwiazda, niosąc ze sobą spełnione pragnienie:
-Był taki nieudolny i naiwny.
Nigdy nie udało mu się nawet zostać porządnym złoczyńcom. A
ja... zostałem przez niego wychowany. Przez niego jestem, kim
jestem. Ale nie zamierzam spocząć na laurach. Zrobię to, co on
zaczął tysiąc razy lepiej. Całe moje życie nikt mnie nie
docenił. Sprawię, że to zrobią. Dlaczego musiałem przeżyć
tyle koszmarów i nie mieć nic z tego wszystkiego? Moja matka z
wiekiem ma coraz większe problemy z psychiką. Nie jestem dobry w
kontaktach międzyludzkich. Mimo, że dobrze czaruję nauczyciele
mnie nie znoszą. Jestem arogancki, wredny, zły i sadystyczny. I na
kim mam zamiar się zemścić? Na świecie. To on niszczy ludzi.
Dlaczego przez to, że nie potrafię uciec przed wspomnieniami i przeszłością mam zostać nikim? Jak mógłbym być na przykład aurorem ze świadomością, że cząstka zepsucia
mojego ojca żyje we mnie i nigdy nie będę kimś wystarczająco
dobrym? A nawet
jeśli chciałbym spróbować, każdy urzędników zna moje nazwisko i skojarzy je z ojcem. To piętno,
którego nie da się zmazać.
Nigdy nie postawię sam siebie w
takiej sytuacji. W sytuacji, w której inni będą patrzeć na mnie
jak na nic niewartego wymoczka, syna zdeprawowanego obywatela, który
nie potrafił się nad nim zająć. Muszę wyjść na prowadzenie,
to dla mnie jedyna szansa. Teraz kiedy rządy sprawują ci dobrzy,
wcale nie wiedzie się ludziom tak znakomicie. I tak zdołano napaść
na cudzy dom i dopiero po tragedii aresztować sprawców. Jeżeli to
wszystko w ten sposób działa...Jakim prawem uważają się za
lepszych? Powinni ich wcześniej znaleźć i zamknąć w
Azkabanie...- przestał mówić, tak jakby czekał aż mu odpowiem, ale po chwili wziął głęboki wdech, oparł głowę na
łokciach i kontynuował-
Zrobiłem porządek na tym
cmentarzysku pozostałym po miasteczku. Kiedyś to miejsce było
czymś pięknym i prostym...Jak drzewo genealogiczne
łączące wszystkich czarodziei...Okazało się, że szpital znajdujący
się za miastem ocalał. To właśnie w nim się znajdujemy.
Znalazłem tu głodnych nastolatków, w podartych, spalonych
ciuchach. Zaopiekowałem się nimi. Stąd znam Blake'a.
To miejsce nazywamy psychiatrykiem, bo mamy świadomość jak bardzo
nasza mentalność została... zniweczona przez ogień ..Ten pomysł
zdawał się zaskakująco trafny, kiedy go obgadywaliśmy jednego wieczoru.
Gdy skończył mówić, nie
zastanawiałam się długo. Samotna łza spłynęła po moim policzku. Rzuciłam się w jego ramiona.
- Cokolwiek masz zamiar zrobić,
zostanę z tobą. Kocham cię Toby, razem z tą zepsutą cząstką.
Mówisz, że jesteś zły, ale jesteś moim jedynym
światłem...
Wtulił się w moje włosy. Czułam
jego przyśpieszony oddech na ramieniu, jakby mój własny. Teraz
wiedziałam, co sprawiło, że jest jaki jest. Widziałam jego
najciemniejsze wizje w mojej głowie, czułam truciznę żywiącą
się jego ciałem, znałam najmroczniejsze sekrety.
Nie było żadnej siły, która mogła
mnie od niego odepchnąć.
-Ty moim też.
*
,,Love is clockworks
and is cold steel,
Fingers too numb to
feel.
Squeeze the handle,
blow out the candle
Blindness.''
Promienie słońca
wpadające poprzez małe, brudne okno na ostatnim piętrze budynku, natychmiast przerwały mój sen, a wraz z nim moją chwilową
nieświadomość. Pragnąłem, by ta odrobina światła
przypominająca mi o wolności i bezpieczeństwie nie nękała mnie
w biedzie. Nie dawała mi tak wyraźnie do zrozumienia w jak bardzo
złym położeniu się znajduję wraz z ludźmi, których kocham,
nie uświadamiała, że od tej pory możemy już tylko tracić.
Na nadgarstkach miałem
czerwone ślady w miejscach, w których więził je sznur. Powoli
zaczynał wyżłabiać krwiste rany, tak jakby moje ciało zaczynało
niszczeć wraz z myślami, które starały się rozsadzić mnie od
środka. Kręgosłup nie przestawał mnie boleć, ale nie mogłem
się poruszyć. Zdawało mi się, jakbym był w bardzo dokładnie
zaplanowanym więzieniu; karzącym każdą cząstkę mnie. Nie
miałem pojęcia za co. Może rzeczywiście popełniłem jakiś
błąd, że takie nieszczęście przypadło mnie i moim bliskim.
Może nigdy nie powinni oni stać się moimi bliskimi. Może nie
takie relacje powinienem mieć z Tobym. Może powinienem być
beznadziejnym czarodziejem i przez to kupić sobie ocalenie drobnego
honoru. Ale wszystko już się wydarzyło, a ja nie mogłem nic
zmienić tak jak nie mogłem zmienić biegu rzeki. Doszedłem do
wniosku, że czas jest istotą podzielną, ale nie zmienną. Można
wyróżnić przeszłość zasłaną warstwą mgły, to co jest w
obecnej sekundzie, która zaraz minie, bez pozwolenia naszej
świadomości oraz przyszłość, która pozostaję nawet w
najgorszych wypadkach wielką niewiadomą. Jednak nigdy nie
słyszałem, by czas kiedykolwiek się zmienił. Zawsze biegnie w ten
sam sposób, choć może ludzie inaczej go mierzą czy odczuwają.
Jest bezlitosny jak zimna stal. Nie zwraca uwagi na kłopoty, nie
zatrzymuję się, gdy ktoś potrzebuje chwili namysłu...
Gdy w mojej głowie
pojawili się Rose z tą swoją naburmuszoną miną, z falami
płomiennorudych włosów i drobnymi piegami na ładnej twarzy, Al z
tak rzadko znikającym uśmiechem i optymizmem, Evie z mądrym,
pełnym ciepła spojrzeniem oraz Nathan z na poły łobuzerskim na
poły kpiarskim uśmiechem i cała moja rodzina, która
znajdowała się Merlin wie gdzie; poczułem jak to co kiedyś
pojawiło się w mojej głowie powraca.
Miłość jest okrutna.
Dodaję cierpienia do cierpienia. Przychodzi po cichu, odchodzi z
hukiem. Bywa ratunkiem i zgubą. Skrajnością. Bólem. Euforią.
Spełnieniem. Życiem... Zaślepieniem.
Kiedy w moich oczach powoli
zaczynały zbierać łzy, które starałem się tłumić, choć
nigdy nie byłbym w stanie wymazać chcącej się w nich zawrzeć
obawy o siebie i swoich bliskich, drzwi do pomieszczenia
niespodziewanie się otworzyły. Stał w nich Puckey w za luźnej
koszuli i podziurawionych spodniach z szerokim uśmiechem na bladej
twarzy, a zanim dwoje osiłków w średnim wieku. Wtedy zdałem sobie
sprawę, dlaczego ludzie mogli uważać, że Śmierciożercy próbują
się zemścić. Toby to wszystko ukartował: te przypuszczenia,
odsunięcie podejrzeń od niego. Wszystko było sprawką jego
starannie obmyślonego planu. On wiedział jak się kim posłużyć,
by osiągnąć to czego pragnął. Obiecał im dojście do władzy,
a oni stali się jego sługusami, takimi jakimi byli dla Voldemorta,
w tamtym momencie to stało się dla mnie klarowne. Niestety
tego rodzaju wiedza może być jedynie użyteczna przed katastrofą.
Jednak mało kto otrzymują ją podaną w takiej postaci.
-Jak się spało,
skowroneczku?- spytał widocznie rozbawiony.
Kiedy odpowiedziałem mu
jedynie pogardliwą miną zbliżył się płynnym, powolnym krokiem
w moją stronę.
Obszedł krzesło, a potem
pochylił się nade mną, opierając się.
-Nie za dobrze, co?
Jakby tylko dało się jakoś tego uniknąć..Ach, tak! Da się..I
dobrze wiesz jak, Scorpiusie, wiesz jak- mówił tym swoim
irytującym, opanowanym głosem, z każdym słowem coraz bardziej
się nade mną pochylając, jakby naprawdę myślał, że jestem aż
tak słaby i egoistyczny, by mu ulec.
Nic nie odpowiedziałem,
jedynie ostentacyjnie splunąłem mu prosto w twarz, kiedy ona
znalazła się tuż przed moją.
Spodziewałem się, że od
razu pożałuję tego satysfakcjonującego ruchu, ale on najpierw roześmiał się i wymamrotał poprzez
rozbawienie:
-Ja bym tego na twoim
miejscu nie robił.
Zanim zdążyłem się na
to przygotować wyciągnął pięść i z impetem uderzył mnie
prosto w twarz, zupełnie tak samo jak na korytarzu w Hogwarcie,
tyle, że tym razem nie miałem już żadnych szans do walki czy ucieczki.
Od razu poczułem pulsujący
ból, który jeszcze bardziej rozpalał moją nienawiść do jego
osoby. Przełknąłem ślinę, starając się odnaleźć odwagę i
niezachwianą pewność siebie. Może torturowanie ludzi nie było
honorowe, ale umiejętność poświęcenia się i zachowania silnej
woli już tak.
-Proszę, uderz mnie. I
tak mnie do niczego nie zdołasz przekonać, Puckey- powiedziałem,
podkreślając swoje słowa kiwnięciem głową.
Znowu usłyszałem ten
dźwięk, który działał na mnie jak kurtyna na byka- jego okropny
rechot. Poklepał mnie otwartą dłonią po czerwonym od
uderzenia policzku i powiedział kpiarskim tonem:
-Malfoy, jak ty nic nie
rozumiesz. Daję ci wybór, bardzo prosty zresztą. Albo dobrowolnie
się do nas dołączysz i dogadamy się, co do warunków współpracy
i twoich przywilejów albo chociaż to obciążające i kłopotliwe
rzucimy na ciebie Imperiusa.
-Czy będziesz tego
chciał czy nie, staniesz po naszej stronie, bo cię potrzebujemy.
Ale jeśli zrobisz to dobrowolnie możesz wiele zyskać. Świadomość,
sławę, karierę...Bezpieczeństwo bliskich.
Zaszedł mnie od tyłu i
oparł się o moje ramiona, po czym znów zaczął się bawić ze
mną w swoją chorą grę, polegającą na przeciągnięciu mnie na
ciemną stronę. Nie chciałem, żeby mnie dotykał. Brzydziłem się
nim; jego postawą, poglądami, zachowaniem. Był typem
człowieka, którego miałem nadzieję nigdy nie poznać. Los
niestety nie był dla mnie łaskawy. Skrzywiłem się na ile
pozwalały mi na to sznury, wiążące moje ciało.-A Rose? Rosie, tak na nią mówicie? Co z nią?
-Ona nie zgodziłaby się
na takie bezpieczeństwo. Nie takim kosztem.- usprawiedliwiłem się,
chociaż te słowa z trudem przeszły przez gardło.
Zaczynałem czuć się
bezsilny i rozdarty pomiędzy strachem, co mogę zrobić, nie mając
kontroli nad swoim zachowaniem, a obawą przed staniem się z
własnej woli jednym z nich.
-A słyszałeś jak
płakała? Przez całą drogę do ciemnej, śmierdzącej piwnicy..
Wleczona przez własnego ojca...
-Jego też
zaczarowaliście, tak?- spytałem z obrzydzeniem.
- Sam sobie na to pytanie
odpowiedz. Jak myślisz? A może uważasz, że nie, tylko nie chcesz
takiej myśli do siebie dopuścić? Wiesz, miłość potrafi być
ślepa. Ty kochasz Rosie, ona kocha jego- błędne koło cierpienia-
mówił niedbałym, prowokującym tonem.
Nie chciałem dać
mu się podpuścić jeszcze raz; on z tego czerpał przyjemność, a
ja tylko zwiększałem ból przed tym, co nieuniknione. Kompletnie
bez sensu.
-Nie w tym przypadku.
Ronald Weasley to dobry człowiek. I nie waż się nawet używać
imienia Rosie.
Po raz kolejny był szybszy
od moich zmysłów. Nim w ogóle zorientowałem się o co chodzi
poczułem kolejne uderzenie, tym razem w brzuch. Chciałem się
zwinąć w kłębek, ale byłem zmuszony siedzieć prosto.
Zacisnąłem zęby. Pomyślałem, że mimo wszystko dobrze, że
dostałem akurat za nią, za moją miłość do niej. W mojej głowie
była ona punktem, który nie mógł zniknąć; jakby stała się
cząstką mnie, której nie da się wyperswadować. Zaślepiała mi
oczy swoim dawnym blaskiem, nie pozwalając nawet myśleć o innym
postępowaniu, być może korzystniejszym dla nas obojga. Nie
potrafiłem. Nie potrafiłem zrobić czegoś czym ona mogła się
brzydzić, czegoś upodobniającego mnie do Puckeya i Lily; choćby
miało to być jedyną drogą do wolności.
-Pierwsza zasada- ja tu
rządzę. Mówią, że jesteś taki bystry, a jeszcze tego nie
zrozumiałeś- warknął, jeszcze raz uderzając mnie w twarz.
Uświadomiłem sobie, że
z nosa wypływa mi ciepła strużka krwi. Wiedziałem, że żarty
się skończyły.
Mimo wszystko nie
potrafiłem przestać być dla niego opryskliwym; gniew przeważał
nad zdrowym rozsądkiem.
-Na pewno jak mnie
pobijesz to przejdę na twoją stronę. To zrobiłeś Lily? Czy masz
też inne techniki przekonywania?
Machinalnie sięgnął do
kieszeni spodni i wyciągnął różdżkę. Nie ugodziło mnie, jednak żadne zaklęcie. Poczułem jak liny wokół moich rąk się
rozluźniają. Po chwili pociągnął mnie za koszulę, stawiając
na nogi.
Chciałem coś powiedzieć,
ale zabrakło mi tchu. Myślałem o ucieczce, chociaż wiedziałem o
tym, że nie mogła być ona możliwa. Wszędzie było mnóstwo
ludzi Puckeya, drzwi były zamknięte, okna nie miały klamek, a
teleportację z pewnością uniemożliwili. Poza tym praktycznie nie
czułem nóg.
Oddychał pośpiesznie,
jego silna ręka trzymała mnie w pułapce.
Nagle pociągnął mnie z
całej siły, przepychając się przez przejście gdzie stało dwoje
mężczyzn i powalając mnie na podłogę w holu. Przytrzymywał
mnie dłońmi tak, że mimo, iż próbowałem i mimo tego, że byłem
dość silny przez grę w Quiditcha, nie mogłem się podnieść.
Wtedy wpadłem na pomysł.
Machnąłem nogą, co
sprawiło, że Puckey zrobił koziołka na pierwszy stopień
schodów. Kiedy stwierdziłem, że szybko nie wstanie i już miałem
zamiar uciekać, poczułem jak ktoś ciągnie mnie za łydki. Toby
przewrócił mnie obok siebie, popychając z całej siły wzdłuż
schodów. Krzyknął coś do sługusów, ale ja już tego nie
słyszałem. Moje ciało skupiało się na odbieraniu bolesnych
bodźców, spowodowanych upadkiem. To trwało tak krótko, a
wydawało mi się jakby nigdy nie miało się skończyć. Jakbym
utknął w bolesnej wersji kołowrotka dla chomika. Gdy cały
poobijany i zmęczony spadłem na płaską powierzchnię poczułem
jak para, wstrętnych łapsk dobiera się do mojego ciała i gdzieś
mnie wlecze. Już nie protestowałem, nie wyrywałem się. Nie
miałem siły, byłem wyczerpany i skatowany.
Moje przerażenie zaczęło
się potęgować, ale wiedziałem, że to co za chwilę może się
stać jest tylko i wyłącznie winą mojej buntowniczej postawy.
,,A little death
Without mourning
No call
And no warning
Baby...a dangerous idea
That almost makes
sense''
Przez całą drogę miałem
zamknięte oczy, pozwalając im na zawleczenie mnie gdziekolwiek
tylko pragną. Powoli zaczynało mi być wszystko jedno co się ze
mną stanie; w moim wnętrzu była metaforyczna pustka, której nie
mogłem już wypełnić obrazami sprzed lat.
Gdy jednak dotarliśmy do
celu, otworzyłem powieki, a widok, który zastałem był
równocześnie najpiękniejszym i najokropniejszym w całym moim
życiu.
Przy długim stole siedzieli
moi znajomi, Rose, Albus, Nathan, Evie, Chloe, a nawet Laura
Macmillan i Chris Craven. W tej jednej chwili moje wnętrze napełniła
radość z powodu zobaczenia znajomych twarzy oraz smutek, który
myślałem, że zdążył już mnie doprowadzić do stanu braku
czucia.
Ich twarze były pokryte
zadrapaniami, siniakami i brudem. Wszyscy wyglądali tak poważnie i
smutno, że od razu zapomniałem, jacy byli w Hogwarcie. Pełni życia
i nadziei. Nawet nie potrafiłem sobie wcześniej wyobrazić jak bardzo może boleć serce.
Mimo, że przeraził
mnie ich wygląd, cieszyłem się, że są cali i w miarę spokojnie
spożywają upragnione śniadanie.
Mój wzrok zawiesił się
jednak na Rose, na jej ponurym, niewyspanym obliczu, które
przecinała pojedyncza świeża rana. Chciałem móc wyciągnąć w
jej stronę ramię, by się w nie wypłakała, chciałem poczuć jej
ciepło. Zamiast tego Puckey popchnął mnie na miejsce obok Inez, a
sam usiadł z mojej drugiej strony.
Niepewnie sięgnąłem po
chleb leżący w koszyku, głód nie pozwalał mi na odmówienie
sobie tej przyjemności. Ręka niemal mi drżała, choć starałem
się nad nią panować. Czułem spojrzenia towarzyszy Puckeya.
Żerowali na mnie jak hieny.
Wiedzieli, jaki jestem słaby. Pośród ludzi, których kocham i tego co
niezbędne mi do życia, pokarmu. Ile mógłbym wytrzymać bez niego?
-Teraz się
namyśliliście?- spytała Inez.
Sięgnęła do kieszeni i
wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Odpaliła jednego od
różdżki, zaciągnęła się, dmuchnęła dymem i uśmiechnęła, ukazując perfekcyjne zęby. Zmierzyła mnie ubawionym
wzrokiem, następnie wyciągnęła w moją stronę paczkę. Udałem,
że tego nie zauważyłem. Miałem wrażenie, że coś w
środku mnie pękło bez powrotu i bez ostrzeżenia. Jakbym
doszczętnie skasował wiarę w to, czym kiedyś była, a już tym
bardziej w to, czym była obecnie.
Wiedziałem, że miłość,
którą ją kiedyś obdarzyłem miała dla wielu dużo większe
znaczenie niż dawniej przypuszczałem. Ale nie rozumiałem jak w
taki sposób mogła ona działać.
Nie mogąc przełknąć
żadnego jedzenia, mimo paraliżującego mnie wycieńczenia, mój
wzrok znów powędrował do Rose. Jakby moja dusza podświadomie
ciągnęła do niej, nawet, gdy dotknęła ją beznadzieja i
uleciała wszelka nadzieja. Kiedy spoglądałem na moją miłość,
w głowie pojawiało mi się coś na kształt myśli, że jednak
zrobiłem pewną rzecz, która mogła mieć jakiś sens. Pokochałem
ją, dałem jej swoją miłość. Nadałem barw jej życiu. Niestety
to działanie sprowadzało się do nielogicznego zakończenia,
niepasującego do całości.
- Jedzcie, co tak
siedzicie? A może coś wam nie odpowiada, co? To nie Hogwart, gdzie
macie całe misy pysznego jedzenia, soczystego, tłustego mięsa,
typowych angielskich przysmaków, jakie mama dawała wam w domu. No i
te desery...Jak nieuchwytny kawałek nieba...-Inez droczyła się
z nami, dopełniając tym swoje samozadowolenie.
Widziałem spięte twarze
porwanych. Usta Evie tworzyły wąską, zaciętą kreskę. Oczy
Nathana były rozbiegane, ale jego typowa mimika zniknęła, jakby
nigdy nie była jego znakiem rozpoznawczym. Widziałem, że nie
sięgnęli po nic, co stało na stole. Zrobiłem to tylko ja, chociaż
i tak nic nie przełknąłem. Mimo wszystko zrobiło mi się wstyd.
Spojrzałem się na Ala,
jedną ręką obejmującego Chloe, wtulającą się w jego tors. Ten
widok sprawił, że miałem ochotę sam sobie zadać ból, żeby
przełożyć cierpienie psychiczne na fizyczność. Ich smutne oczy
dały wgląd mojej pustej duszy na to, że wszyscy czujemy to samo.
Że na miejscu, na którym siedzą oni, mógłbym siedzieć ja z
Rosie lub Nathan z Evie.
Niestety tak jak rozumiałem, co mogą czuć inni, co się dzieję ze mną i z moim życiem, tak
nie potrafiłem znaleźć drogi ucieczki, wymyślić planu ratunku.
Myślałem, że ta chwila
będzie trwać wiecznie, udręka się nie skończy, jakby ktoś
zatrzymał film, wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Ale w tamtym
momencie stało się coś zupełnie niespodziewanego. Spojrzenia
wszystkich, pełne smutku, wrogości, a niektórych szczerej
radości, padły na wstającą Macmillan. Miałem wrażenie jakby
wykonała tą czynność w zwolnionym tempie. Siedzący obok niej
Chris bardzo powoli, ostrożnie i z wahaniem złapał ją za
przedramię. Jego zachowanie sprawiło, że moje poczucie realności
było jeszcze bardziej znikome. Zdałem sobie sprawę, że czas
znowu płata mi mało zabawne figle; że w rzeczywistości wcale się
nie zmienił, tylko stwarza iluzyjne poczucie swojej inności.
Mimo, że czas zdawał się
zwolnić moje myśli pozostawały na takich samych obrotach jak
zwykle.
Jednak nauczyłem się
ostatnio dostrzegać pewną rzecz, bo sam ją otrzymałem. Ciemne
oczy Chrisa spotkały te Laury; z rozmazanym makijażem wyglądające
jeszcze bardziej wyniośle i arystokratycznie niż zwykle. Ale coś
w jej spojrzeniu zdawało się łamać, jakby zaraz miała zrobić
rzecz jeszcze bardziej niespodziewaną niż powstanie podczas
rozmowy o przejściu na stronę porywaczy.
Dostrzegłem niepewny wyraz
twarzy Cravena, jakby obawiał się co dziewczyna pragnie zrobić.
Jego wzrok nie był karcący, nie upominał. Był przepełniony
troską, jaką nie spodziewałbym się, że mógłby obdarzyć kogoś
takiego jak Laura Macmillan, arogancka Krukonka, dążąca do
sukcesu i uwielbienia, łamiąca serca i wyciskająca łzy. Taką
jaką była nam znana.
Między tym dwojgiem można
było wyczuć swoistą więź, miłość. Ta myśl uderzyła mnie jak piorun, w końcu uświadamiając mi złożoność
ludzkich uczuć i paradoksalność, którą powinienem zauważyć
patrząc na wszystkich, którzy znajdowali się w tym pokoju. Na
Puckeya i Lily zasiadającą po drugiej stronie stołu, na Nathana i
Evie, nawet Ala i Chloe, którzy także mogliby być postrzegani
jako osoby zupełnie do siebie nie pasujące, nie mogące się
przyciągać jak dwa magnesy. I wreszcie zrozumiałem, że to samo
tyczy się mnie i Rose. Wszyscy padliśmy ofiarą bezlitosnej,
absurdalnej miłości i jeszcze bylibyśmy w stanie jej podziękować,
gdyby to uczucie mogło się zmaterializować.
Mógłbym przysiąc, że
usta Laury zadrżały, zanim sięgnęła ręką ku dłoni Chrisa.
Na chwilę spotkały się,
ale po chwili rozłączyły, przerywając cienką nić porozumienia
i zaufania, ciepła, wspomnień i żaru, która musiała panować
między nimi. Nieodwracalnie okaleczyli stan, w którym się
znajdowali.
-Zdecydowałam się- jej
głos był stanowczy, broda uniesiona do góry, wzrok poważny-
Zostanę jedną z was...dobrowolnie.
,, Love is drowning in
a deep well,
All the secrets, and
nobody else to tell.
Take the money, why
don't honey?
Blindness.''
*U2-Love is Blindness